Niewidoczni. Jacek Piekiełko

Читать онлайн книгу.

Niewidoczni - Jacek Piekiełko


Скачать книгу
teraz w końcu zabrali się do tego. Jakiś prywatny inwestor. Można kupić apartamenty.

      – Skusisz się?

      – Na pewno. Jak tylko wygram w Lotto.

      Mijają zaniedbany ogród oraz plac zabaw, który wygląda koszmarnie. Zardzewiała huśtawka tkwi bez ruchu. Ostatni raz tego typu konstrukcję Lubosz widział kilkanaście lat wcześniej na osiedlowych placach zabaw. Ciężkie, zespawane rurki oraz skrzypiące zawiasy sprawiające wrażenie, jakby w pewnym momencie żeliwny materiał miał pęknąć, a bawiące się dziecko wylecieć i zaliczyć bolesny upadek. Lubosz w czasach szkolnych sam był świadkiem śmiertelnego wypadku spowodowanego przestarzałymi materiałami, z którymi na co dzień miały do czynienia dzieci. Dziesięcioletni kolega wyskoczył w górę i zawiesił ręce na poprzeczce prowizorycznej bramki. Spaw rurki nie wytrzymał. Chłopak nie przewidział takiego obrotu spraw. Upadł niefortunnie, rozbijając głowę o asfalt. Czas usunął wtedy wszystkie traumy. Nie było psychologów. Życie toczyło się dalej. Lubosz zapomniał o tym, aż do dziś. Tragedia jednego osiedla. Gdy o tym myśli, wie, że jeśli do podobnego zdarzenia doszłoby obecnie, rodzice tego dziecka poruszyliby niebo i ziemię, by znaleźć winnego – firmę, zarządcę, kogokolwiek – i ukarać go. Dziwne to były czasy. Teraz sam nie potrafi jednak sprawić, by odpowiedzialnego za zniknięcie Sylwii spotkała stosowna kara.

      – Żyjesz? – Marek potrząsa Luboszem. – Co się tak zapatrzyłeś na te huśtawki?

      – Co? Nic. Chodźmy dalej.

      Podchodzą pod sam budynek. Główne drzwi blokują wbite w futryny deski. Marek sprawdza ich krawędzie, oceniając, czy rzeczywiście stanowią przeszkodę w wejściu do środka, czy są jednak tylko atrapą, by zniechęcić postronne osoby.

      – Mocno siedzą – przyznaje, szarpiąc za jedną z nich.

      – Ten hotel nie wygląda aż tak źle. Musi być dobrze zabezpieczony, bo inaczej żule już dawno znaleźliby sobie tutaj melinę. – Lubosz rozgląda się wokół. – Zobacz, że nie ma tu nawet żadnych butelek, puszek, jedynie jakieś pety. – Nachyla się, badając grunt.

      – Idealne miejsce dla gówniarzy na potajemne spotkania.

      – Pewnie się urywają tutaj na wagary.

      – Eee tam, gdzie? Teraz na wagary to się do galerii handlowej chodzi – stwierdza Marek.

      – A ty co? Pedagog Korczak?

      Idą wzdłuż bocznej ściany budynku. W oknach wpadających do podpiwniczenia praktycznie nic nie widać z powodu wysokich pokrzyw porastających teren.

      – Kiedy zamknęli ten hotel? – pyta Lubosz.

      – Nie mam pojęcia.

      – W całkiem niezłym stanie to jest. – Rozgląda się dokoła.

      – I w dobrym punkcie. Daleko od ruchu, daleko od ciekawskich spojrzeń. Arek, to musi być tutaj.

      – Oby.

      Z tyłu budynku trawa jest wyraźnie połamana, a w wielu miejscach śledczy zauważają odciski butów. Łodygi pokrzyw leżą na glebie lub pochylone na bok wskazują na niedawną obecność człowieka.

      – Voilà! – Marek się ożywia, patrząc na ślady prowadzące do ukrytych pod gęstą roślinnością schodków i kierujące się wprost do pomieszczeń piwnicy. – To mamy nasze wejście.

      Dwuskrzydłowe drzwi również są jednak zabezpieczone przytwierdzonymi do elewacji deskami. Ale kilka metrów obok ze ściany wyziera klapa zsypu na węgiel. Wieko otwiera się lekko, lecz z głośnym zgrzytem nienaoliwionych zawiasów.

      Lubosz spogląda na wąską rurę, wewnątrz której panuje totalna ciemność.

      – Zapraszam do środka! – Marek zamaszystym gestem wskazuje na zsyp.

      Arek wyjmuje latarkę, nachyla się do otworu i dostrzega resztki węgla, ale tuż pod ścianą zauważa coś jeszcze. W pierwszej chwili nie potrafi rozpoznać przedmiotu, gdy jednak wkłada głowę głębiej, widzi stary materac.

      – Chyba faktycznie ktoś tędy wchodził i zapewnił sobie miękkie lądowanie.

      Lubosz powoli wkłada nogi do rury i próbuje wsunąć cały tułów. Zsyp jest wąski, ale na szczęście krótki. Stopy zwisają mu w powietrzu. Wyciąga ręce nad głowę i wykonuje ruch całym ciałem w taki sposób, że zsuwa się na materac. Od razu wstaje, po czym kicha. W nozdrza uderza go kurz i pył z pokruszonego węgla.

      – Jestem. Złaź.

      Marek również wsuwa się do zsypu. W tym czasie Lubosz rzuca światło latarki na pomieszczenie służące za kotłownię, na którego końcu wyrasta piec centralnego ogrzewania.

      Marek otrzepuje się z brudu.

      – Tak wielki budynek ogrzewany c.o.?

      – Wątpię. Pewnie tylko pomieszczenia gospodarcze.

      Przechodzą dalej, następnie przez korytarz docierają do magazynu, w którym walają się najróżniejsze pudła, palety, ubrania oraz makulatura. Lubosz nachyla się nad jednym z kartonów i podnosi kasetę magnetofonową.

      – Jezu… znak czasów. Pamiętasz to?

      – Słuchało się.

      Oświetla latarką kasetę kompaktową wetkniętą w pudełko z czerwoną okładką przedstawiającą płytę Kazika Melassa.

      – A to? Dżem. – Marek wskazuje na album Riedla.

      – Prawdziwy wehikuł czasu to masz tutaj.

      Światło pada na numery magazynu „Piłka Nożna”. Na rozkładówce Paul Scholes skaczący do główki i zapowiedź artykułu Oblicza wojowników ze zdjęciami Świerczewskiego i Ledwonia.

      Adam Ledwoń – aż ciarki przechodzą po plecach Lubosza, gdy przypomina sobie, w jaki sposób piłkarz pożegnał się z życiem. Ma nadzieję, że w tym obcym, opuszczonym budynku nie znajdą żadnego wisielca. Lubosz wielokrotnie bywał na miejscu zbrodni. Jednak to właśnie widok samobójców najbardziej wbijał mu się w pamięć. Może dlatego, że… Kolejny raz uświadamia sobie, jak wydarzenia z dzieciństwa wpływają na psychikę człowieka, jak odzywają się po wielu latach, jakby przez ten czas czuwały gdzieś ukryte.

      Wakacyjny szkolny wyjazd. Plaża, gdzieś w okolicach Kołobrzegu, w oddalonej wsi, gdzie trudno było o turystów. Cała jego klasa bawiła się nad brzegiem morza. Zachciało mu się sikać. Dojście do plaży przecinał pas usłany zaroślami i drzewami. Arek pobiegł do zagajnika, nie informując opiekunek. Spojrzał na jedno drzewo, na kolejny krzew, i następny. Jeszcze kilka kroków, bo koleżanki z plaży mogłyby go dojrzeć. Zaczerwienił się. Poczuł wstyd. Zapuścił się głębiej. Nagle podniósł głowę. Przed nim wyrósł mężczyzna, dobrze zbudowany. Cały w bieli. Miał białe spodnie i lekką, przewiewną koszulę tego samego koloru. Nosił brodę. W ręce trzymał sznur. Wyraźnie speszył się na widok chłopaka.

      Lubosz doskonale pamięta ten złowieszczo dyndający sznur. Przestraszył się i z krzykiem wybiegł na plażę. Tłumaczył, że jakiś dziwny pan na niego patrzył. Nauczyciele wzięli go za rękę i podprowadzili z powrotem do lasku, aby pokazał, w którym to było miejscu. Wtedy zobaczył tego mężczyznę po raz kolejny. Sznur był napięty, a spojrzenie jeszcze gorsze. Ciało kołysało się jak oglądane kilka chwil wcześniej morskie fale.

      Marek kładzie dłoń na ramieniu Lubosza.

      – Arek, co się z tobą dzieje?

      – Ale że co?

      – Odpływasz ciągle. Skup się. Mamy robotę do wykonania.

      Jakoś trudno oczyścić umysł. By nie myśleć opętańczo o Sylwii, ucieka gdzieś w inne rejony, w wydarzenia z dalekiej przeszłości, co do których był pewien, że leżą głęboko pod płaszczem minionego czasu. Od kilku lat jest chodzącą


Скачать книгу