Niewidoczni. Jacek Piekiełko

Читать онлайн книгу.

Niewidoczni - Jacek Piekiełko


Скачать книгу
od niechcianych gości. Śledczy rozglądają się dokoła. Nigdzie nie dostrzegają aktów wandalizmu. Tylko ząb czasu zrobił swoje. A także firmy przejmujące niektóre elementy wyposażenia. W wielu miejscach można dostrzec porysowane framugi czy ukruszony tynk na ścianie; rezultat wynoszenia mebli.

      – Co robimy? – szepce Arek.

      – Zaczekaj.

      Nasłuchują.

      W całym budynku panuje grobowa cisza.

      Zimny dreszcz przebiega Arkowi po plecach. Dziwnie się czuje w tym obcym, wymarłym wnętrzu, które kiedyś tętniło życiem, które było świadkiem ludzkich wzruszeń i dramatów. Przypomina mu się dzieciństwo i buszowanie po starych, opuszczonych domach. Takie zabawy przynosiły wiele frajdy. Poza jednym elementem. Nie wiedzieć czemu Arek nie lubił znajdować rodzinnych zdjęć pozostawionych przez właścicieli. Zawsze wtedy osoby z tych portretów śniły mu się w nocy; jakby dusze zmarłych wciąż pozostawały zamknięte w fotografiach.

      Spogląda więc niechętnie na ramkę z oparciem stojącą na biurku recepcji. Przedstawia kilkuletnią dziewczynkę w zielonej sukience w białe grochy. W jednej rączce trzyma sznurek z napompowanym balonem w kształcie Tweety’ego. Ogromny żółty łeb kreskówkowego ptaka góruje nad jej maleńką główką, rzucając rozciągnięty cień na połowę twarzy dziewczynki. Zdjęcie jest zdecydowanie nieudane. Mimo to wylądowało w miejscu pracy, prawdopodobnie matki dziewczynki, która była recepcjonistką. Lubosz jeszcze raz rzuca okiem na cień zdający się pochłaniać twarz dziecka.

      Wzdryga się.

      – Idziemy dalej? – pyta.

      Zanim Marek odpowie, za ich plecami rozlega się trzask.

      Odwracają się gwałtownie, ale nie dostrzegają żadnego ruchu. Tym razem ciemność wyrasta z głębi korytarza. Arek układa w głowie absurdalny scenariusz; gdyby nagle w tej czerni ujrzał coś żółtego, przypominającego balon z fotografii, chyba straciłby rozum.

      Tkwią w bezruchu, nasłuchując.

      – Mam wrażenie, że to coś z piwnicy – oznajmia Bogucki.

      – Ktoś nas zauważył?

      – Przekonajmy się.

      Marek wyjmuje broń, chociaż wie, że nie powinien tego robić, i stawiając stopy najciszej, jak tylko to możliwe, udaje się w stronę piwnicy, z której przyszli. Arek towarzyszy mu, podążając kilka kroków za nim. Próbują zachować ciszę, ale już pierwsze drzwi wydają z siebie potworny jęk.

      Marek się spręża. Wie, że jeśli ktoś wszedł za nimi, doskonale zdaje sobie sprawę z obecności intruzów w hotelu. Nie odwracając się, daje Arkowi znak lewą ręką, by ten został trochę bardziej z tyłu. Ruszają niżej, pokonują schody, kilka pomieszczeń i na powrót znajdują się w składzie węgla. Policjant trzyma latarkę tuż pod pistoletem i sprawnymi ruchami wymierza snop światła w kolejne narożniki i załamania.

      Nigdzie ani śladu żywej duszy.

      – Gdyby ktoś dostał się do środka, nie mógłby przejść inną drogą – oświadcza Marek.

      – Chyba że nie znamy tutaj każdego korytarza.

      Coś chrobocze.

      Marek rzuca światło latarki na usypisko opału.

      – No to mamy naszego szpiega.

      Po kawałkach węgla przetacza się jeż. Próbuje utrzymać równowagę.

      – Skorzystał z okazji i wszedł przez właz. Chyba już tutaj przezimuje.

      – Dobra, idziemy na górę – rzuca Arek, powoli tracąc cierpliwość. Ma wrażenie, że ta cała wizyta w hotelu to strata czasu i szukanie na oślep. Marek z tonu głosu kolegi od razu wyczytuje jego myśli.

      – Jeśli nie sprawdzimy dokładnie, jeśli pominiemy choć drobne oznaki nadziei na coś nowego w śledztwie, będziemy później tego żałować. Nikt nie będzie czekał na nas z otwartymi rękami.

      – Nie oczekuję tego. Ale ruszmy dupy, bo tutaj skiśniemy.

      Przeczesują parter, zaglądając do kolejnych pokoi. Na piętrze również nie znajdują niczego podejrzanego. Każdy pokój wygląda podobnie. Ta sama tapeta, te same kolory ścian i sufitu. Do niektórych przynależy niewielka łazienka. Na jednym poziomie w dwóch skrzydłach znajdują się cztery zewnętrzne łazienki: dwie damskie i dwie męskie. Większość pomieszczeń została opróżniona z mebli. Pozostały jedynie zniszczone meblościanki, łóżka bez materacy, z odsłoniętymi sprężynami, niestabilne biurka, połamane krzesła. Na parapetach tkwią jeszcze pełne popielniczki, płaskie, imitujące kryształ, często przysłonięte przez pożółkłe firanki opadające z drewnianych karniszy. W kilku pokojach przy wyjściu na balkon stoi grzejnik elektryczny. W paru miejscach śledczych aż cofnęło z powodu smrodu. Przykry zapach ekskrementów i moczu dał im do zrozumienia, że gdzieś znajduje się dodatkowe wejście do hotelu, wykorzystywane przez dachowce, dla których pokoje usytuowane na południowej stronie są idealne do wygrzewania się w cieple słońca.

      Sprawdzają ostatnie piętro. Wchodzą do już przedostatniego pokoju na końcu korytarza. Ze środka bucha stęchlizna. Marek doskakuje do okna i uchyla je, by wpuścić świeże powietrze.

      – Tlenu…

      Arek wchodzi szybko do łazienki. Nie dostrzega nic szczególnego, poza zasłoniętą wanną. Chwyta za materiał. Przez moment czuje się, jak bohater Lśnienia. Nie chciałby zobaczyć nagiej starej kobiety biorącej prysznic w tym wymazanym z pamięci pomieszczeniu hotelowym. Ściąga zasłonę. Zamiast fikcyjnych straszydeł widzi tylko pustą emaliowaną wannę, upstrzoną rdzawymi zaciekami.

      Wraca do pokoju, gdzie Marek usiłuje na powrót zamknąć okno.

      – I co? Nic tu, kurwa, nie ma – przyznaje zrezygnowany Lubosz.

      – Okej, tylko nie zapominaj o dwóch rzeczach. Po pierwsze logowanie gdzieś z tego terenu lub pobliskiego. No, musimy dalej to sprawdzać. Po drugie ten prąd. W jakimś celu facet prowadził tutaj czynne przyłącze energii elektrycznej. Trzeba dokładniej przeszukać piwnice. Mam wrażenie, że przeoczyliśmy jakiś korytarz, przejście, nie wiem, coś ważnego.

      – Da się to otworzyć? – Lubosz wskazuje na drzwi od balkonu. – Zajarałbym sobie chociaż.

      Trzy uchwyty blokujące wyjście z trudem ustępują. Drzwi są jednak podwójne. W drugiej części szyby kołyszą się niebezpiecznie. Kit we framugach ma dużo ubytków.

      Śledczy wychodzą.

      Lubosz od razu wyjmuje paczkę, wyciąga papierosa i zapala. Momentalnie czuje się lepiej, mimo że tytoń mu nie smakuje – złapał za dużo wilgoci.

      Chwytają za poręcz balkonu, nachylając się. W oddali widać zabudowania huty i korony drzew, poniżej na bliższym planie kilka blaszanych garaży, zarośnięte trawą stojaki na rowery i szklarnię.

      Nagle Arek czuje na skroniach mrowie. Zaciąga się papierosem bardzo mocno, po czym wskazuje palcem punkt poniżej.

      – A to co jest?

      – Chyba to mamy.

      Kilka metrów dalej, bardziej po prawej stronie, z tyłu hotelu, tuż za gęstwiną żywopłotu stoi dwupiętrowy budynek wzniesiony w tym samym stylu co hotel. Tuż przed nim wyrasta słup z dużą puszką, spod której wystaje kilka przewodów.

      Śledczy spoglądają po sobie.

      Na frontowej ścianie budynku widnieje skorodowana tabliczka z napisem:

      ADMINISTRACJA.

      16

      Śledczy podchodzą coraz bliżej budynku administracji. Czują napięcie, ten policyjny zew, jakby naraz stali się wygłodniałymi drapieżnikami, którym ktoś rzucił mięso. Nie opuszcza ich


Скачать книгу