Miłość czyni dobrym. Katarzyna Bonda

Читать онлайн книгу.

Miłość czyni dobrym - Katarzyna Bonda


Скачать книгу
który każdego, włącznie z nim samym, brzydził, ale Szaja nigdy by się do tego nie przyznał.

      – Tu masz wizytówkę inwestorów. – Yanek wskazał napis na reklamówce.

      – Klemke – odczytał Śpiewak. – Nie wierzę, że są tacy głupi.

      – Ja też nie wierzyłem, póki nie poznałem ferajny. Sweter w romby i kurtka z lamusa. A dowodzi nimi ślepiec. Koleś, kurwa, nie widzi, za to nosi melonik i laseczkę. Widziałeś Gang Olsena?

      – Zrobimy to sprytnie, bez hałasu – roześmiał się Śpiewak.

      – I tak zamierzam ich przekręcić – zawtórował mu Yanek.

      Wtedy na stole wylądował jeszcze jeden pakunek.

      – Limitowana oferta. Jeśli reflektujesz i masz na to środki. Płatne osobno.

      Yanek rozwinął „Dziennik Łódzki”, w którym znajdowały się nowiutkie bloki włoskich dokumentów: dowody identyfikacyjne, kilka paszportów Państwa Watykańskiego i czyste blankiety praw jazdy.

      – Takie też robicie nad Wisłą?

      – Nasi chłopcy dmuchnęli je w Brescii. – Śpiewak odchrząknął. – I w innych miejscach. To oryginały.

      – Dziewicze – cmokał z zadowoleniem Yanek. – Ile?

      – Puszczę po okazyjnej cenie, ale kolportuj ostrożnie. Numery są we włoskiej bazie.

      – Co może być cenną zaletą – rozpromienił się Niemiec.

      – I podraża materiał – dodał Śpiewak nie bez satysfakcji. – Ale warto. Ostatnia partia, bo łącznik się boi. O mały włos, a byśmy go stracili.

      Yanek sam o tym wiedział. Myślał tylko, ile Śpiewak za to krzyknie i jak zbić stawkę.

      – Twoi chłopcy uzupełnią czy mam pośredniczyć?

      Yanek zawahał się, a w sukurs przyszło mu pukanie do drzwi. Eryk Szaja natychmiast zgarnął pieniądze do siatki i schował do rękawa kurtki. Teraz Yanek pojął, dlaczego łodzianin nosi tak szeroki model. Nagle poczuł ciekawość, co jeszcze Śpiewak trzyma pod pachami.

      – To ja – usłyszeli wschodni akcent. – Nikolay.

      – Swój – poinformował spiętego Szaję Yanek. A do gościa krzyknął twardym rosyjskim: – Właź.

      Osiłek zajmował całą framugę drzwi. Kiedy wchodził, czubkiem głowy dotknął futryny. Skłonił się Śpiewakowi z uszanowaniem i zwrócił do Yanka.

      – Byli u Konstantina. Sprawa dobrze poszła.

      Yanek klasnął w uda.

      – Mołodiec. Pilnuj ich.

      Nikolay skierował się do wyjścia.

      – A Polaka widziałeś?

      Rosjanin skinął nieznacznie głową.

      – I co? – niecierpliwił się Yanek.

      – Wziął mnie na kierowcę, ale rzadko zamawia.

      – Pewnie taki sam gołodupiec jak po­zostali.

      Nikolay nadął się urażony.

      – Gotówki nie ma wcale – mruknął niechętnie.

      Yanek dławił się już ze śmiechu, ale grymas zamarł mu na twarzy, kiedy Rosjanin dodał:

      – Za jeden kurs z Berlina do Mülheim, gdzie zrobił imprezę, obiecał mi kamień. Ma takich cały woreczek. Twoja siostra widziała.

      – Gertrud była na przyjęciu? – zainteresował się Yanek, lecz kiedy tylko Nikolay potwierdził, zmienił temat: – I co? Brylant prawdziwy?

      – Jeden karat. Klemke sprawdzał. Hochberg obiecał, że dostanę go, jak skończymy.

      – Jak dostaniesz, chcę go obejrzeć – oświadczył Yanek. – Inaczej nie uwierzę.

      – Inaczej sam go odbiorę. – Nikolay zacisnął pięści. – Już moi chłopcy wiedzą, żeby nie spuszczać księcia z oka. Dopóki nie zapłaci, nie wymknie się z Niemiec. Ale ja myślę, że on słowa dotrzyma. Trzaska kasą na lewo i prawo.

      – Mówiłeś, że nie ma gotówki.

      – Klemke i Frolich mu dają. Skaczą wokół niego, jakby był jakąś panną. Strasznie im zależy, coby go nie podkurwić, a jego to rajcuje. Sika wrzątkiem, jak mówię do niego hrabio albo doktorze.

      – Co to za cygan? – Śpiewak rzucił niby od niechcenia.

      – Książę podobno. – Nikolay rozgadał się już na dobre. – Hochberg albo Hudberg. Pokazywał jakieś kwity i zamówił u Klemkego sygnet. Wybrali rubin wielkości włoskiego orzecha do wyrzeźbienia godła.

      – Herbu. – Śpiewak roześmiał się gromko. – To widać nie taki miglanc, za jakiego go macie. I z pewnością nie książę.

      – Skąd wiesz? – rozeźlił się Nikolay.

      – Gdyby był nim naprawdę, miałby własny sygnet i ani grosza w karmanie – wymądrzał się Szaja. – Nie znam ani jednego polskiego arystokraty, który posiadałby coś poza zezem, ewentualnie płaskostopiem, bo oni mieszają się ze sobą, a genetyki nie oszwabisz. Dublujące się chromosomy czy inny bałagan.

      – Może i nie jest z niego książę, ale na finansach się zna – stanął w obronie nowego mocodawcy Nikolay. – Jeżdżę z nim już drugi tydzień, a nic nie zrozumiałem.

      – Też mi rekomendacja – prychnął Yanek.

      Nikolay poczerwieniał aż po czubki uszu.

      – Cały czas gdzieś dzwoni i gada o forsie w różnych językach. W niektórych bankach byliśmy po kilka razy. Wszędzie przyjmują go na zapleczu, u prezesów. Nie jak normalnych ludzi przy kasie. To prawdziwy VIP.

      – Mówiłeś, że byliście tylko w Berlinie i Mülheim? – Yanek wzmógł czujność.

      – Z nim samym tak, ale z panem Wolfem to co innego.

      – Ze ślepcem? – upewnił się Śpiewak. – Tym od melonika?

      – Czasami wkłada taki beret z blaszką, ale tak, ten sam. Wolf pracuje dla Daniela. Naraja mu klientów i pośredniczy w kontraktach.

      – Daniela? – zainteresował się Szaja. – A jak nazwisko szanownego pana księcia? Może znam?

      – Daniel Skalski von Hudberg – wyrecytował z dumą Nikolay. – I choć ciuchy nosi pedalskie, jednak równy z niego gość. A baby piszczą za nim jak wściekłe. Umie się z nimi obchodzić.

      Yanek nie odpowiedział, zwrócił się do Śpiewaka, który na chwilę pogrążył się w zadumie.

      – Kojarzysz gostka?

      – Nie przypominam sobie znajomości z żadnym księciem. – Śpiewak uśmiechnął się fałszywie. – A już zwłaszcza z takim, co rozdaje brylanty.

      Zegar wybił szesnastą. Przy czwartym uderzeniu za plecami Nikolaya stanął niski, rozczochrany człowieczek z ryżą bródką, w drucianych okularach na nosie. Poliki miał rumiane, odzież – w stonowanych barwach: szarościach i beżu. Przypominał kamień leżący gdzieś na piasku w ciepłym kraju – niby niewidoczny, lecz stały element krajobrazu i dopiero gdyby zniknął, zorientowałbyś się, że czegoś tu brakuje. Kiedy mężczyzna się odezwał, okazało się, że tembr jego głosu koresponduje z wyglądem: ciepły, lecz niewzruszony.

      – Niech Chrystus nas błogosławi, kocha oraz prowadzi! – krzyknął jak na wiwat i rzucił się Śpiewakowi w objęcia. – La Chanteur znów w Erefenie? Jak żeś


Скачать книгу