Miłość czyni dobrym. Katarzyna Bonda

Читать онлайн книгу.

Miłość czyni dobrym - Katarzyna Bonda


Скачать книгу
w razie gdyby go gonili. Po drodze wstąpił na pocztę i nadał telegram do Wolfa: „Wujek Otto zachorował. Konieczna opieka. Zapłaciłem lekarzowi 300 DM, żeby go natychmiast zbadał. Stan się pogarsza. Przyjedź jak najprędzej”.

      Hamburg, Niemcy, listopad 1998

      Tylko Słowo

      Tylko Wiara

      Tylko Łaska

      Tylko Chrystus

      Tylko Chwała Bogu

      Eryk Szaja zwany Śpiewakiem wyłącznie z nudów czytał plakaty wiszące nad biurkiem pastora Masady. Za biurkiem siedział Yanek i wertował przywiezione przez łodzianina falsyfikaty. Podświetlał ultrafioletem książeczki czekowe banku TSB, gładził obligacje skarbowe FED, wyszukując zgrubień, pieścił brzegi obligacji Złotej Kolei Stanów Zjednoczonych, analizował nitki i podpisy na gwarancjach bankowych wydanych przez HSBC. Czynił to z taką czułością, z jaką kochająca matka wita dzieci, kiedy wracają z kolonii. Jego twarz, zwykle zaciśnięta złością, wprost promieniała.

      – Cacuszka – mlaskał z zachwytu. – Moje małe jagódki.

      – To dzieła sztuki, zgodzę się, ale nie żadne owoce – obruszył się Śpiewak całkiem poważnie przerażony, że Yanek zacznie całować papiery.

      Z trudem znosił infantylizm stałego kontrahenta. Było tak niemal zawsze, ale dziś Yanek przechodził samego siebie i wcale nie zwracał uwagi na pogardliwe spojrzenia biz­nesmena.

      Siedzieli w biurze pastora dobrą godzinę, a Śpiewak nadal nie zdjął kurtki ani nakrycia głowy, bo – jak twierdził – przewiało go na promie. Jakim cudem z Łodzi do Hamburga jechał przez Holandię, tego Yanek nie wiedział i nie zamierzał się dopytywać. Wierzył, że zbyt duża dawka wiedzy o przestępstwach innych zaszkodzi mu w razie aresztowania. Cieszył się, że ma w rękach zamówiony towar i że jest on najlepszej jakości.

      – Dobra robota, panie Szaja. – Odłożył szkło powiększające.

      – Jestem tylko kurierem, ale przekażę chłopcom, że jagódki okazały się słodkie. – Śpiewak skromnie spuścił głowę i ściągnął kaszkiet.

      Na jego łysej jak kolano glacy widniały trzy ogromne brodawki w kolorze purpury. Przypominały egzotyczne grzyby, jakie Indianie zjadali, by wejść w inny wymiar świadomości. Yanek wprawdzie widział to zjawisko już kilka razy, ale i tak ścisnęło go w żołądku. Wolałby, żeby Śpiewak włożył czapkę. Niestety, nie zapowiadało się na to, a co gorsza, Szaja postanowił rozpiąć kurtkę. Na szyi miał podobne, choć mniejsze wykwity. Jemu samemu to nie przeszkadzało, traktował je wręcz z dumą, jak niektórzy – tatuaże. Yanek słyszał mnóstwo opinii, czym w istocie są zmiany na ciele Śpiewaka, ale żadna nie wydała mu się wystarczająco wiarygodna. Nie odważył się pytać, choć bardzo go interesowało, czy Śpiewak poza prostytutkami miewa jakieś kobiety. Gertrud wspominała, że bywał w Handelshof, lecz zawsze się tak układało, że Yanka tam wtedy nie było.

      – Ludzie Taty robili najlepszą lewiznę, bo dokręcał im śrubę, ale i godziwie płacił – rozgadał się Śpiewak. – Co z tego, jak po aresztowaniach arcymistrzowie musieli zejść do podziemia. Wielu z nich klepie dziś biedę. Papieru mają sporo, tylko się boją sprzedawać. Mówi się, że prokuratorzy zrobili listę tych dokumentów, bo Tato miał wszystko skatalogowane, i tylko czekają na ich wypłynięcie.

      – Jak ich przekonałeś?

      – Gotówką. – Biznesmen wzruszył ramionami. – Powiedziałem, że to dla mnie i będę je realizował za granicą.

      – A gdzie oni chcieli to puszczać?

      – W kraju. Gdzie indziej?

      – Durnie. Który polski bank przyjmie dokumenty FED bez sprawdzenia? To byłby samobój! Żaden administrator tak nie zaryzykuje.

      – Kwestia dobrej legendy i właściwego człowieka na stołku. Sam swego czasu moc takich puściłem. Inaczej nie miałbym szwalni.

      – Dobrze idzie?

      – Chujowo.

      – Stawka bez zmian?

      – Trzydzieści patyków – potwierdził Śpiewak. – Plus koszty transportu przez Holandię.

      – Mowa było o dwudziestu, to raz – nastroszył się Yanek. – A dwa, gówno mnie obchodzą Niderlandy, antypody i inne twoje geszefty. Nie będę za nie płacił.

      – Składałem coś w banku ARN, ale tylko dlatego, że prom miał opóźnienie, i nic ci do tego, synku, zgadza się, bo na akcje HEF jeszcze cię nie stać. – Śpiewak włożył kaszkiet. – A jechałem tamtędy, bo na granicy polskiej strasznie trzepią.

      Bardzo powoli, lecz stanowczo zaczął zbierać dokumenty ze stołu.

      – Jak nie smakuje, nie jedzcie.

      Yanek natychmiast złagodniał.

      – Coś taki narwany? Pogadajmy.

      – Sześćdziesiąt.

      – No kurwa, jaki złamas.

      – Dogadane było jak trzeba. Koszty poniosłem. Ty nie chcesz, sprzedam komu innemu. Nie muszę upłynniać ich w hurcie. Chcesz całość, wyskakuj z trzydziestu. Jak nie, bierz tylko te dwa czeki, które zamówiłeś po dziesiątaku. Przecież wiem, że od klientów weźmiesz drugie tyle. Sam bym tak zrobił. Logiczne.

      – Stare Żydzisko – przeklął Yanek.

      – Żydowski bękart i antysemita – odparł mu Śpiewak. – Ciekawe, co by powiedział twój staruszek, gdyby żył. Wiesz, że pracujemy z tobą tylko ze względu na jego pamięć? Nie lu­bię cię, chłopcze, nie odpowiada mi twój styl, ale tak się składa, że jestem sentymentalny. Gruby Irek z Wolfgangiem walczyli ze sobą, ale się szanowali. Znaczy się mówię o czasach, kiedy twój tatulo miał jeszcze na imię Witek. I popatrz, bili się, bili, a teraz obaj gryzą glebę. Coś ich jednak łączyło.

      – Pewnie. Kulka zlecona przez Tatę.

      – Starzy nie żyją, Tato siedzi, a my handlujemy. Karma wraca.

      – To mamy jeden : jeden – zaśmiał się pod nosem Yanek i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej pękatą reklamówkę z nadrukiem „Antyki-Dewocjonalia-Klemke”. – Przelicz przy mnie.

      Śpiewak usiadł. Myślał chwilę, ale nie wszystko mu się zgadzało, z ceną przecież zagrał va banque. Jakim cudem Yanek ma całość? Obejrzał się na drzwi, bo gdzieś z tyłu głowy kołatała myśl, czy syn Witka go nie wystawił.

      – Tu jest bezpiecznie, wyluzuj – uspokoił go Yanek. – Kruk[1] to równy gość. Wpada tuż przed szesnastą, przebiera się i od razu zaczyna nabożeństwo. A gdyby nawet pojawił się wcześniej, nie będzie miał za złe. Mam obowiązek pilnować porządku w Masadzie i muszę przyjąć każdego interesanta. A gdyby jakaś potrzebująca dusza zapragnęła się ewangelizować? Odprawić z kwitkiem się nie godzi.

      – Co ty w ogóle tutaj robisz? Żebym w kościele musiał handlować lewym białkiem. – Śpiewak zmarszczył czoło. – Domu nie masz, garażu, łajby?

      – Nawracam się, nie? – wyszczerzył się Yanek. – Każdego wieczoru opowiadam ludności o trudnej drodze wychodzenia na prostą z nałogu, przestępstw i o szukaniu Boga.

      – Pastor wie, że to bujda, czy jeszcze mu nie mówiłeś?

      – Wiadomo, że nie wie. Myślisz, że dałby mi klucz do sejfu i zlecił prowadzenie ksiąg Masady?

      Śpiewak spojrzał spode łba, ale od razu zrzucił kurtkę. Kiedy ubranie spadło na ziemię, rozległ się głuchy łomot. Yanek


Скачать книгу