Ostrzeżenie. Christine Watkins
Читать онлайн книгу.się z każdym z nich. Gdy Jezus wymieniał poszczególne sytuacje z mojego życia, ja mogłem tylko wewnętrznie mówić: „Tak… tak, to prawda”.
Gdy Pan skończył, powiedział: „Wyrokiem, jaki cię czeka na całą wieczność, jest piekło”. Zanim to powiedział, wiedziałem, jaki będzie mój los. Jezus tylko uszanował moją decyzję. „Wiem, że na to właśnie zasługuję” – pomyślałem. „To jest jedyna logiczna rzecz, jaką mógł powiedzieć”.
A potem odezwał się kolejny głos, który napełnił mnie przerażeniem: „Zejdź na dół. Należysz do mnie”.
W tej samej chwili rozległ się głos kobiecy, najdelikatniejszy i najsłodszy, jaki kiedykolwiek słyszałem: „Synu, czy oszczędzisz, proszę, jego życie i jego nieśmiertelną duszę?”.
Pan odpowiedział: „Matko, on od dwunastu lat jest księdzem dla siebie, a nie dla Mnie. Niech spotka go kara, na jaką zasłużył”.
Na te słowa ponownie odezwała się Ona: „Ale Synu, jeśli okażemy mu szczególną łaskę i otrzyma siły w sposób, którego nie zna, wtedy możemy zobaczyć, czy zrodzi owoce. Jeśli nie, wówczas stanie się Twoja wola”.
Nastąpiła krótka chwila, która wydawała się wiecznością. Potem powrócił Jego głos, mówiący: „Matko, jest Twój”.
Ja jestem Jej, a Ona od tamtej pory jest wszystkim. Matka Najświętsza rzeczywiście spełniła swoją obietnicę. Stale i w sposób ponadnaturalny mówi mi i robi dla mnie rzeczy, na które nie zasłużyłem. Ze swojego doświadczenia mogę teraz powiedzieć, że Matka Boża jest naszą orędowniczką, naszym „adwokatem” przed Bogiem. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie mocy, jaką Bóg Jej dał. Nie potrafimy również pojąć, jak bardzo nas kocha.
Jezus spojrzał na Nią, gdy stała pod krzyżem z uczniem, którego kochał, i powiedział: „Niewiasto, oto syn Twój” [J 19, 26], co znaczyło: „Matko, oddaję Ci ludzkość w postaci Twoich synów i córek”. Ona traktuje to bardzo dosłownie i poważnie. Mamy matkę. Ona każdemu przyjdzie z pomocą, tak jak zrobiła to dla mnie. Nie jestem nikim szczególnym. Ona kocha mnie tak samo, jak kogokolwiek innego, a kto nie chciałby, żeby jego adwokatem była Boża Matka? Nauczyłem się, że żadna z Osób Trójcy Świętej nie odmawia Maryi niczego.
Ktoś może pomyśleć, że już wcześniej Matkę Bożą darzyłem szczególną estymą, dlatego nic dziwnego, że się za mną wstawiła. Na takie stwierdzenie muszę odpowiedzieć: „Nie!”, co jako księdza stawia mnie od razu w stan oskarżenia. Aniołów i świętych uznawałem za wymyślonych towarzyszy zabaw, wyimaginowanych przyjaciół. Oni nie byli dla mnie prawdziwi!
Gdy po wypadku odzyskałem przytomność, jedną z rzeczy, które bardzo dobrze zrozumiałem, był fakt, że Bóg, Jego aniołowie i święci to jedyna prawdziwa rzeczywistość. To my tkwimy w świecie ukrytym w cieniu. Mamy tylko jeden dom i nie jest nim ziemia. Nasze priorytety są często błędne; moje takie były. Miałem żyć tak, by pomóc Bogu zbawić moją duszę i doprowadzić innych do nieba; do tego właśnie powołany jest ksiądz. To powinno być moim celem, a ja zamiast tego inwestowałem w zupełnie inną przyszłość: w szczęśliwe życie emeryta.
Moi parafianie nigdy by się nie domyślili, że zmierzałem w stronę piekła. Tak bardzo udawało mi się ich oszukiwać. Jedną z rzeczy, które mnie zdumiały i zaskoczyły podczas mojego sądu, była ta, że Jezus nie brał pod uwagę plebiscytów popularności. Nie mogłem powiedzieć: „Popatrz na jej czy jego opinie o mnie i potem podejmij decyzję”. On wie wszystko. On wie. W tamtej chwili zrozumiałem, że tylko On się liczy i On jest tym, co prawie straciłem na wieki. Tylko Jemu powinienem się podobać, a moja troska o to, by zadowolić niezliczone rzesze ludzi, była całkowitą stratą czasu i energii.
Nie byłem gotowy na rolę katolickiego księdza. Jest to życie w poświęceniu, a ja nie kochałem kapłaństwa tak, jak wielu mężczyzn. Co gorsza, cały czas uciekałem od krzyża. Potem się nauczyłem, że jeśli uciekamy od krzyża, to zawsze czeka na nas jeszcze większy. Nasze krzyże nie są wieczne, a Bóg i Jego Matka niosą je z nami, czyniąc je tak słodkimi, jak tylko się da. Do wyroku, który otrzymałem, doprowadził mnie ciąg złamanych przykazań. Przez dwanaście lat odgrywałem rolę księdza. Moje homilie, moje życie w parafii, opinie ludzi o mnie – to wszystko miało mi dać pewność siebie. Jeśli nie czułem się podniesiony na duchu, to nie byłem jedynym, który cierpiał, bo miałem swoje sposoby na ucieczkę od bólu. Pan powiedział mi, że moje kapłaństwo było tylko gorzkim lukrem na zgniłym cieście.
Pan ostrzegł mnie wcześniej przed obrażaniem Go poprzez dwa mniejsze wypadki samochodowe, które zdarzyły się przed tym wielkim, prawie śmiertelnym. Kiedyś w rozmowie z moim poprzednim przełożonym powiedziałem: „Czuję, że zbliża się kolejny wypadek i to będzie coś poważnego”. I tak było. Pan miał swoje sposoby ostrzegania mnie, ale ja świadomie nie słuchałem ze względu na przyjemność, której doświadczałem – a On nie miał zamiaru mi tego odebrać. On nie miał zamiaru mi odebrać tego.
Wiedziałem, że żyję w grzechu śmiertelnym, ale nic sobie z tego nie robiłem, bo regularnie przystępowałem do sakramentu pokuty i pojednania, chociaż traktowałem go tylko jak „ubezpieczenie na wypadek pożaru”. Żałowałem, że Wszechmocny skaże mnie na wieczne potępienie, ale nie odczuwałem religijnego żalu wywołanego świadomością, że ranię Tego, którego powinienem kochać. Bałem się konsekwencji, tak jak człowiek, który popełnił cudzołóstwo i wie, że żona go zabije, jeśli się dowie.
Odczuwanie żalu za grzech, który wynika ze strachu przed Bożą karą, jest w porządku, jeśli towarzyszy mu poprawa życia; a już doskonale, jeśli pojawia się skrucha, płynąca z serca miłującego Boga. Właściwe wykorzystanie spowiedzi oznacza pragnienie, silne postanowienie poprawy, ale ja nie zamierzałem zmienić swojego życia. Znajdowałem się w nieszczęśliwej sytuacji, w której mnie to nie obchodziło, w której brałem wszystko za pewnik i zakładałem, że mam mnóstwo czasu: na nawrócenie, na stanie się dobrym księdzem, na zmianę. A Bóg przez ten cały czas mnie ostrzegał: „Steven, nie masz czasu”.
Co być może najgorsze w tym wszystkim – nie byłem zbytnio uduchowiony; moje życie modlitewne w zasadzie nie istniało. Nigdy nie odmawiałem Liturgii godzin, codziennych modlitw wymaganych od księży. Ksiądz bez modlitwy jest martwy; ksiądz bez Najświętszego Sakramentu jest martwy. Nie miałem nic przeciwko odprawianiu Mszy Świętej, ale nie przeszkadzało mi również jej opuszczanie. Moja koloratka mnie nie zbawi, bo podlegam tym samym przykazaniom, co wszyscy. Jedyną różnicą pomiędzy mną a świeckimi jest to, że ja ponoszę większą odpowiedzialność. Jeśli diabeł zniewoli księdza, może to zrobić z całą parafią. Pozwolono mi wrócić, by powiedzieć innym, zwłaszcza księżom, że piekło istnieje i że możemy tam skończyć. Moją misją jest również mówienie ludziom, że Boże miłosierdzie istnieje, a Boża miłość przewyższa Jego sprawiedliwość.
Wyciągnąłem wnioski, ale Pan musiał mnie złamać i zagrozić wiecznym potępieniem, żeby zwrócić moją uwagę. Przeszedłbym jednak przez to wszystko jeszcze raz, jeślibym musiał. Nigdy nie chciałbym wrócić do tego, kim byłem. Nigdy.
Często jestem pytany, jak się zmieniłem od wypadku. Mimo że nigdy nie będę w stanie właściwie odpowiedzieć, mogę stwierdzić, że bardziej akceptuję czyjeś zachowanie i mniej osądzam. Muszę rozróżniać dobro od zła, ale nie mogę potępiać. A moje poczucie czasu i jego świętości drastycznie się zmieniło. Teraz widzę jasno, jak marnujemy ogromne ilości cennego czasu na frywolne, głupie rzeczy. Nie potrafię już włączyć radia w samochodzie. Muszę się modlić, odmawiać Różaniec, robić coś produktywnego. Nie mogę wziąć urlopu, że tak powiem, albo po prostu poleżeć sobie na plaży. To jest dla mnie strata czasu. Wolę spędzić go z Bogiem.
Niektórzy mówią, że jestem chodzącą ikoną Bożej łaski ze względu na to, co On dla mnie zrobił,