KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?. Guillaume Musso
Читать онлайн книгу.tak jakby bawiło was to, że ten złodziej po prostu z was szydzi! – mówiła minister podniesionym głosem, wskazując na wizytówkę, którą Archibald McLean przypiął do ściany w miejsce autoportretu van Gogha.
Wypełniona przez policję długa galeria poświęcona impresjonistom zmieniła się w drugi komisariat. Wszystkie stalowe kraty zostały podniesione, a agresywne światło reflektorów zastąpiło łagodne błękitne oświetlenie, które zazwyczaj włączano w nocy. W sali Renoira inspektorzy z trzeciego wydziału policji śledczej przesłuchiwali personel ochrony muzeum. W sali Moneta inni oficerowie przeglądali na kontrolnym ekranie obrazy zarejestrowane przez kamery przemysłowe, a ekipa policji kryminalnej odgrywała odcinek serialu Eksperci w sali van Gogha.
– Jak najszybciej należy odnaleźć ten obraz! – rzuciła zimno minister. – Stawką są wasze kariery.
*
Wspaniały srebrny db5 jechał trasą Georges’a Pompidou. Był to samochód z innej epoki, z lat sześćdziesiątych, złotego wieku astona martina. Archibald, siedząc za kierownicą tego cudu, czuł się, jakby żył w innym świecie, tym, który już znikł: w świecie prawdziwego brytyjskiego luksusu. Samochód był elegancki, ale bez ostentacji, sportowy, ale nie nachalny, wyrafinowany, ale męski. Taki jak on sam.
Lekko przyspieszył, minął quai de la Rapée, Pont de Bercy i wjechał na obwodnicę. Jak na zabytek stary db5 jechał bardzo dobrze. Archibald, który uważał samochody za dzieła sztuki, siadał za kierownicą wyłącznie egzemplarzy wyjątkowych. Ten, który teraz prowadził, miał szczególną historię, gdyż grał w pierwszych filmach z serii James Bond: w Operacji Piorun i w Goldfingerze. Wyprodukowany w czasach, kiedy filmy nie były jeszcze zaśmiecone efektami specjalnymi uzyskanymi za pomocą komputera, samochód zachował arsenał gadżetów utrzymywanych w stanie używalności przez kolejnych właścicieli: karabiny maszynowe ukryte w migaczach, obracające się tablice rejestracyjne, system ekranów dymnych, pancerną przednią szybę, mechanizm do wylewania na szosę oleju i wysypywania gwoździ, ukryte ostrza do dziurawienia opon ścigającym…
Dwa lata wcześniej podczas historycznej transmitowanej na cały świat licytacji samochód został sprzedany za ponad dwa miliony dolarów tajemniczemu biznesmenowi szkockiemu.
*
– Martin Beaumont! – wykrzyknęła Karine Agneli jeszcze w wodzie.
Dwaj oficerowie ze straży rzecznej, Diaz i Capella, pomogli Martinowi dostać się na motorówkę patrolową i podali mu koc.
– Co ty robisz w Sekwanie w środku nocy, używając obrazu jako deski do pływania? – spytała młoda kobieta, chwytając dłoń jednego ze swoich podwładnych i wdrapując się na pokład.
Młody policjant, szczękając zębami, owinął się kocem. Zmrużył oczy i popatrzył w kierunku, z którego dobiegł do niego znajomy głos.
Krótkie, jasne włosy, drobne piegi, sylwetka wysportowana i wysmukła – Karine Agneli nie zmieniła się. Jak zawsze była ładna, pełna entuzjazmu i wesoła. Dokładne przeciwieństwo Martina. Swego czasu przez dwa lata pracowali razem w wydziale do zwalczania narkotyków. Karine była jego partnerką w wielu misjach infiltracyjnych. W owym czasie praca w terenie pochłaniała ich całkowicie. Wkładali w nią całe serce. Był to okres jednocześnie wspaniały i straszny. Granie roli tajnych agentów ujawniało te strony własnej osobowości, których człowiek wolałby nie znać, i zmuszało do ryzykownych wypraw tam, skąd trudno było wrócić bez uszczerbku. Aby nie pójść na dno, zakochali się w sobie czy też wczepili w siebie kurczowo. Związek ich miał momenty fantastyczne, ale nigdy nie osiągnął etapu stabilizacji.
Przez moment gorzkie wspomnienia pchane złą siłą wypłynęły na powierzchnię. Ich romans był tym, co znali najlepszego, ale i najgorszego. Jak narkotyk.
Karine patrzyła na Martina w świetle latarni. Krople wody z włosów osiadały mu na trzydniowym zaroście. Karine dostrzegła to, że schudł i że był zmęczony, mimo iż twarz zachowała chłopięcy wyraz.
Martin poczuł na sobie jej wzrok.
– Wiesz, że wyglądasz diabelnie seksownie w tym kombinezonie? – powiedział.
Za całą odpowiedź Karine rzuciła mu w twarz ręcznik, którego on użył, żeby delikatnie obetrzeć autoportret van Gogha.
Karine była piękna niczym syrena i wyglądała na kobietę, która jest całkowicie zadowolona ze swego życia. Tak jak Martin zrezygnowała ze służby w wydziale do zwalczania narkotyków na rzecz pracy mniej rujnującej psychicznie i fizycznie. W oczach zwykłych ludzi funkcjonariusze ze straży rzecznej byli bardziej ratownikami niż prawdziwymi policjantami i dlatego traktowano ich z większym szacunkiem.
– Czy to jest oryginał? – spytała Karine, siadając obok Martina.
Przesuwając się po wodzie powoli, jak prywatny jacht, motorówka policji minęła Wyspę Świętego Ludwika i zbliżała się do przystani Saint Bernard. Martin się uśmiechnął.
– Czy mówi ci coś nazwisko Archibald McLean?
– Ten włamywacz? Oczywiście.
– Miałem go na muszce! – rzucił Martin z hamowaną wściekłością.
– To on wrzucił cię do wody?
– Można tak to nazwać.
– To dziwne, bo…
Karine zawiesiła głos.
– Bo co?
– Facet, który zadzwonił i zawiadomił nas o twoim skoku do wody, tak się właśnie przedstawił: Archibald.
*
Czysty, pozbawiony zbędnych ozdób kształt astona martina przecinał noc z dużą prędkością. Archibald za kierownicą rozkoszował się luksusem cennego drewna i dywaników z czystej wełny. Obok niego na siedzeniu pasażera, obitym spatynowaną skórą, leżała torba w kolorach Royal Air Force, którą zachował z czasów swojej służby wojskowej.
Przed chwilą na Pont Neuf w starciu z tym młodym policjantem poczuł adrenalinę. Była to jakaś nieoczekiwana emocja, której źródeł nie rozumiał. Ten młody człowiek, sprawiający wrażenie zuchwałego, poruszył czułą strunę w jego duszy. Zapamiętał zwłaszcza spojrzenie policjanta. Był to smutny wzrok samotnika, którego życie jeszcze niczego się nauczyło.
Zagłębiony w myślach Archibald dotarł do autostrady A6 – drogi prowadzącej na południe, do kraju słońca. Nacisnął na gaz, sześć cylindrów zawarczało, uwalniając energię dwustu osiemdziesięciu koni. Archibald lubił szybką jazdę, wtedy czuł, że żyje.
*
Karine i Martin wyskoczyli razem na brzeg przystani Saint Bernard.
– Musisz mnie zawieźć do muzeum Orsay – odezwał się Martin.
– Najpierw się przebierz, jesteś cały przemoczony. Poproś Capellę, da ci coś na zmianę, a ja przyprowadzę samochód.
Martin poszedł za porucznikiem w kierunku budynku ciągnącego się wzdłuż nabrzeża. Kiedy stamtąd wyszedł, poczuł się dziwnie w uniformie z lat osiemdziesiątych, który dostał od znajomego policjanta. Jaskrawoniebieska koszulka polo, granatowe spodnie z poliestru, wiatrówka w rozmiarze XXL – wszystko to przypominało bardziej przebranie aniżeli mundur do akcji.
Podjechał do niego pick-up marki Land-Rover wyposażony w grube zderzaki i wyciągarkę.
– Wsiadaj!
Karine otworzyła drzwi po stronie pasażera.
– Szykownie się prezentujesz!
– Zlituj się, błagam!
Terenówka ruszyła z piskiem opon.
Płynnie dojechali pod muzeum, ale do budynku nie było dostępu. Plac Henry de