KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?. Guillaume Musso
Читать онлайн книгу.ty ten pierścionek! – odpowiedział.
Prawa dłoń młodej kobiety przebiegła delikatnie po kierownicy i trzy połączone ze sobą obrączki Trinity, złoto różowe, białe i żółte, błysnęły w pierwszych blaskach słońca.
Obdarowali się niegdyś po królewsku, biorąc pod uwagę głodowe pensje policjantów, którymi dysponowali. W owym czasie prezenty te pochłonęły wszystkie premie i jeszcze więcej. Ale nie żałowali swego gestu.
Przez kilka sekund obydwojgu wydało się, że może ich romans nie jest skończony. Przypadek znów ich połączył w dziwnych okolicznościach. Być może to był znak. A może nie…
Potem wrażenie to znikło. Martin pchnął drzwi samochodu i wyszedł z obrazem pod pachą. Zanim przeszedł przez ulicę, ostatni raz popatrzył na land-rovera. Karine spuściła szybę i rzuciła do niego z uśmiechem:
– Pilnuj swego zgrabnego tyłeczka, Martin, i naucz się pływać. Nie zawsze będę w pobliżu, żeby cię wyłowić!
*
– Banda frajerów, oto kim jesteście!
Martin zbliżał się do sali van Gogha, kiedy usłyszał terkotliwy głos pani minister spraw wewnętrznych. Stanął na progu pomieszczenia, w którym przejmującą ciszę przerywały co chwila inwektywy spływające z jej ust.
– Banda nierobów, kretynów…
Martin zauważył znajomą sylwetkę swojego szefa, porucznika Loiseaux, jak również skrzywioną twarz dyrektora biura śledczego, którego widywał, kiedy pracował na quai des Orfèvres. Z ich prawej strony stał Charles Rivière, dyrektor generalny muzeum Orsay.
– …banda nieużytecznych leni!
Trzej mężczyźni mieli niewyraźne miny i żaden z nich nie śmiał się odezwać i przerwać pani minister potoku wyzwisk. Aby znaleźć się na swoich stanowiskach, musieli nauczyć się sztuki podlizywania i znosić obelgi bez drgnięcia powiek.
– Ruszcie się wreszcie! Proszę natychmiast odnaleźć ten cholerny…
– Ten cholerny obraz jest tutaj! – rozległ się głos Martina, który ruszył w kierunku pani minister.
Oczy wszystkich obróciły się ku niemu, podczas gdy stał pośrodku pomieszczenia, trzymając płótno na wysokości głowy, tak jak przedtem Archibald na moście.
Minister, zaskoczona, popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi.
– Kim pan jest? – spytała wreszcie.
– Kapitan Martin Beaumont z CBWPZ.
Charles Rivière rzucił się ku niemu, żeby wyrwać mu z rąk obraz.
Martin postanowił być szczery. Zaczął opowiadać, jak to rozpoznał sposób działania McLeana, co zachęciło go do zaczajenia się przed budynkiem muzeum, żeby złapać złodzieja na gorącym uczynku. Młody policjant nie był naiwny i nie oczekiwał pochwał. Nie udało mu się przecież zatrzymać Archibalda, ale po raz pierwszy pokrzyżował mu szyki.
Kiedy skończył relacjonować wydarzenia ostatniej nocy, zapadła cisza. Minister popatrzyła na Loiseaux, który zaczął krzyczeć, aby odzyskać rezon.
– Gdyby pan zawiadomił nas na czas, Beaumont, moglibyśmy schwytać McLeana! Ale nie, pan wolał pracować sam. Zawsze pan pogardzał kolegami!
– Gdyby nie ja, to nie byłoby obrazu! – zaczął się bronić Martin.
– Niech pan nie myśli, że ujdzie to panu na sucho, kapitanie!
Minister uniosła rękę i rzuciła Loiseaux mordercze spojrzenie, nakazując milczenie. Nie interesowały jej wewnętrzne konflikty w policji, za to wiedziała, jak może odwrócić sytuację na swoją korzyść. Będzie musiała dziennikarzom przedstawić tego młodego policjanta jako bohatera. Policja francuska odzyskała płótno w rekordowo krótkim czasie. To trzeba będzie podkreślić, a nie jakieś tam kłótnie w wydziale śledczym. Nie ma żadnej potrzeby kłamać, po prostu nie trzeba mówić całej prawdy. Trzeba zachować się dyplomatycznie. A na dodatek ten Martin Beaumont jest całkiem przystojny. Media będą go uwielbiać. W rezultacie niepowodzenie w zatrzymaniu McLeana zmieni się w piękną reklamę dla policji, a więc i dla niej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może nawet ona znajdzie się na okładce „Paris Matcha”… Włoży do zdjęcia dżinsy i kurtkę motocyklową i będzie pozować z jednej strony z odzyskanym van Goghiem, a z drugiej z grupą najprzystojniejszych policjantów.
Ta zachęcająca perspektywa została nagle rozwiana, kiedy dyrektor muzeum odezwał się zmieszany:
– Jest mi przykro, Beaumont, ale dał się pan nabrać.
– Jak to? – zdenerwował się Martin.
– Obraz jest doskonały, ale fałszywy.
– To niemożliwe! Na własne oczy widziałem, jak wyjął go z plecaka, i ani na chwilę nie spuściłem go z oczu.
– Niech pan sam spojrzy na podpis.
– Na podpis? Jaki podpis?
Van Gogh nigdy nie podpisywał autoportretów.
Martin nachylił się nad obrazem postawionym na sztaludze. Vincent van Gogh podpisał bardzo mało swoich obrazów – nawet nie jeden na siedem – a kiedy to robił, na przykład w przypadku Słoneczników, podpisywał je zawsze tylko imieniem. Na obrazie, który miał przed oczami, to nie w imię „Vincent” układały się małe podskakujące wesoło literki, ale w inne imię:
Archibald
*
Aston martin zjechał z autostrady prowadzącej do Fontainebleau i skręcił do Barbizon. Archibald popatrzył na zegarek. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, myśląc o tym, jaką będzie miał minę chłopak, kiedy zauważy oszustwo. Ostrożnie otworzył wielką płócienną torbę stojącą obok niego tak, żeby popatrzeć na wystający fragment płótna, tym razem prawdziwego. Niezły żart, Vincent, co? – rzucił w myślach do portretu.
Światło latarni ulicznej odbijało się w zmęczonym spojrzeniu malarza. Stosunki Archibalda z dziełami sztuki, które wykradał, były skomplikowane. Nigdy nie czuł się tak naprawdę właścicielem skarbu. Nie obrazy należały do niego, lecz on do obrazów. Trudno mu było przyznać się do tego przed samym sobą, ale wiedział, że złodziejska profesja zaczęła na niego działać jak narkotyk. Co jakiś czas odzywała się potrzeba zorganizowania następnej. Jego ciało i mózg żądały przywłaszczenia sobie kolejnego dzieła sztuki, przeżycia kolejnej przygody, doświadczenia kolejnego niebezpieczeństwa.
Radio nadawało nagranie Glenna Goulda, który na swój genialny sposób interpretował Wariacje goldbergowskie. Archibald zmusił się, żeby jechać wolniej, nie chciał zbyt szybko dojechać do celu i przerwać magiczną chwilę, którą właśnie przeżywał. Spacer przy świetle księżyca z van Goghiem i Bachem – czyż można wyobrazić sobie coś przyjemniejszego?
Aby szczęście jego było całkowite, wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza srebrną flaszkę z czterdziestoletnią szkocką whisky.
– Twoje zdrowie, Vincencie! – rzucił, pociągnąwszy łyk boskiego nektaru.
Alkohol wywołał przyjemne pieczenie w przełyku. Nagle poczuł wiele smaków: smak palonych migdałów, czarnej czekolady, kardamonu…
Potem skupił się na prowadzeniu. Na wysokości Bois Dormant skręcił z głównej drogi na dróżkę wiejską. Po przejechaniu kilku kilometrów, na granicy lasu Fontainebleau i miasta Malesherbes, dotarł do posesji otoczonej murem. Przyciskiem pilota otworzył bramę i samochód zagłębił się w aleję przecinającą park, prowadzącą do pięknego kamiennego domu z połowy dziewiętnastego wieku, obrośniętego bluszczem i otoczonego stuletnimi kasztanowcami. Wszystkie okiennice w domu były zamknięte, ale miejsce nie wyglądało na opuszczone: żywopłoty były ostrzyżone,