Zwycięzca. Jerzy Żuławski
Читать онлайн книгу.rzucił się ku nim, zgrozą przejęty.
– Stójcie, psy! – krzyknął – przecież ten człowiek żyw jeszcze, a bronić się już nie może!
Elem go zatrzymał:
– Panie, daj pokój. To nie jest człowiek. To morzec…
A widząc pytający wzrok Marka, dodał schylając głowę swoim zwyczajem:
– Opowiem ci później, panie. Daj pokój. Dobrze jest, że zginął.
Ciało nieznajomego tworzyło już tylko jedną krwawą masę, w którą wciąż biły kamienie. Marek odwrócił ze wstrętem głowę od tego widoku, a mnisi tymczasem, tańcząc około niego, śpiewać jęli jakiś hymn tryumfalny:
„Przyszedł nam Zwycięzca!
Poraził szerna, poraził morca piorunem!
Dla ludzi jest Księżyc; śmierć wrogom naszym!
Chwała Zwycięzcy, gdziekolwiek stąpi noga jego błogosławiona!…”
W milczeniu wysunął się Marek z koła pląsających i poszedł naprzód. Z ostatniego zakrętu drogi, tuż w pobliżu osad ludzkich silnie już snadź odwiedzanej, widać było całą szeroką równinę, drobnymi pierściennymi wzgórzami usianą, na którą niegdyś – przed siedmiuset laty – z tego właśnie miejsca patrzył był po raz pierwszy Stary Człowiek, takim jak on teraz młodzieńcem.
Usiadł na przydrożnym kamieniu i zamyślił się głęboko… I dziwno mu było, że nie umie właściwie myśli swoich sformułować. Patrzył na równinę bezbrzeżną, ku zachodowi chylącym się słońcem już pozłoconą i czarnych okrągłych jezior pełną, i myślał o tym, że spędziwszy dotąd czas w Biegunowym Kraju wiecznego półświtu, będzie teraz widział pierwszy zachód słońca na Księżycu i że mu niewypowiedzianie smutno jest w ten czas zachodu… I myślał, że pusta wesołość jego zgubiła się gdzieś w przeciągu kilkuset godzin i że dąży z dziwnie ściśnionym sercem ku dalekiemu morzu, kędy rozstrzygną się jego losy, tak niepojęcie w rdzeń ludzkich spraw na Księżycu wplątane… I naszła go teraz tęsknota za Ziemią, którą – śmiały i żądny nowości szaławiła – zda się tak niedawno, śmiejąc się, opuszczał… Była chwila, że chciał wstać i uciekać, wracać do Kraju Biegunowego i siąść w lśniący wóz swój, który stoi tam gotów do powrotnej drogi – ale nagły bezwład go ogarnął, wsparł łokcie na kolanach i twarz w dłoniach ukrył…
– Obiecałem los swój przyjąć na siebie – wyszeptał.
Z długiej zadumy obudziło go lekkie dotknięcie. Wzniósł oczy. Przed nim klęczała niemłoda i wynędzniała kobieta i wznosiła ku niemu twarz pełną bezgranicznej, ślepej, martwej trwogi. Ręce i usta trzęsły jej się jak w febrze – spoza zaciętych zębów ledwo zdołał się przestrachem zdławiony głos wydobyć…
– Panie, panie – jęczała – ty wiesz wszystko, tak… patrzyłeś na mnie… wiem, że wiesz… ale – ja niewinna jestem, panie! Szerny przemocą mnie porwały…
I nagle w obłąkanym strachu krzyknęła, chwytając się za jego nogi:
– Panie! Zwycięzco! miej miłosierdzie ze mną! Nie wydaj mnie ty przed nimi, bo żywcem mnie w ziemi zakopią! Ja wiem, że słusznie prawo tak nakazuje, ale ja jestem niewinna!
Padła na twarz, wstrząsana rozpaczliwym łkaniem. Nie mogła już mówić, mamrotała tylko i mełła między szczękającymi zębami słowa jakieś niezrozumiałe a błagalne.
Marek się zerwał. Potwornie straszna a nieprawdopodobna myśl uderzyła go obuchem w głowę. Chwycił płaczącą kobietę za ramiona i postawił przed sobą na ziemi. Zamilkła nagle i patrzyła na niego osłupiałymi oczyma, czekając snadź[42] śmierci.
– Jak się nazywasz? – rzekł po chwili dziwnie nieswoim głosem.
– Nechem…
– I ten… morzec? ten, którego zabito?…
– Tak, panie, tak, to mój syn! Ale ja niewinna!
Usiłowała ustami dotknąć dłoni jego. Ale on szarpnął ją i krzyknął:
– Twój syn i… czyj?
Kobieta zaczęła znowu trząść się cała.
– Panie! ja winna nie jestem! Szerny przemocą mnie porwały! Nikt o tym nie wie krom ciebie… Myślano, że jestem z ofiarą u Braci Wyczekujących… Ja ukryłam… Panie! ja wiem, że powinnam była zadusić, jak tylko na świat przyszedł, ale nie mogłam, ty daruj, nie mogłam! Przecież to mój syn był!
Marek odruchowo w napadzie bezgranicznego obrzydzenia odtrącił ją od siebie i zakrył oczy rękoma. Było w tym tak coś potwornego i przerażającego, a przy tym wszystkim fizjologiczne prawa wywracającego do góry nogami, że ścisnął głowę dłońmi, czując, że obłęd ją chwyta…
Oprzytomniał dopiero nieco, kiedy posłyszał za sobą nawoływania zdążającego wreszcie orszaku. Zwrócił się szybko do leżącej wciąż bez ruchu kobiety:
– Nechem, wstań. I bądź spokojna.
Chciała mu dziękować, on jednak ze wstrętem cofnął dłoń. Nie mógł się przemóc, aby spojrzeć na nią.
W milczeniu resztę dziennej drogi odbywał. Było już pod wieczór, kiedy znaleźli się na równinie wśród osad przy Starych Źródłach. Z niskich, kamiennych domków, przeważnie w ziemię wkopanych dla lepszej przed nocnymi mrozami ochrony, wyległa ludność naprzeciw przychodzącego Zwycięzcy i witała go hałaśliwie radosnymi okrzykami, ale on nie słyszał ich prawie. Szedł wśród weselnego tłumu z nachmurzoną twarzą, unikając szczególnie oczyma widoku kobiet, z których każda mogła być przecież równie skalana, jak ta, która się niedawno u nóg jego włóczyła. Lud patrzył na groźną minę jego i wróżył z niej sobie rychły a stanowczy pogrom wszystkich szernów. Niektórzy z dala oglądali z uciechą wzrost jego wyniosły i mięśnie potężne, tylko przez cześć bojaźliwą nie śmiejąc ich dotykać, i mówili głośno, jaką te silne ręce klęskę szernom zadadzą.
Przeznaczono mu najlepszy dom na nocne przezimowanie. Był ci wprawdzie w tej osadzie, jak po wszystkich innych na Księżycu, dom oddzielny i niezamieszkany, z dawnego rozkazu Braci Wyczekujących utrzymywany a zowiący się „Domem Zwycięzcy”, kędy mógłby znaleźć schronienie, kiedy przybędzie – ale ponieważ z pokoleń w pokolenia Zwycięzca nie przybywał, więc okazało się teraz, że zaniedbany dom na spichlerz gminny jest obrócony i tak zrujnowany, iż mieszkać w nim niepodobna. Zaradzono temu, usuwając z chaty sołtysa, który był zarazem miejscowym kapłanem.
Kiedy wieczorem Marek znalazł się sam, kazał natychmiast przyzwać Elema do siebie. Zakonnik wszedł, po raz pierwszy w szatę czerwoną na znak radości przybrany i ze srebrnym diademem na czole, tak jak był kazał w małej wiejskiej świątyńce o przybyciu Zwycięzcy, którego właśnie wiedzie z sobą… Stanął z szacunkiem przy drzwiach i czekał.
Marek – w małej, za niskiej na wzrost jego izdebce – leżał na pęku skór z nafcianym kagankiem przy głowie. Gdy Elem wszedł, uniósł się na łokciu i wpił w niego błyszczące oczy.
– Kto są morcy? – zapytał z nagła.
Elem pobladł i coś jakby cień gorzkiego wstydu, z nienawiścią zmieszanego, przemknęło po jego suchej twarzy.
– Panie…
– Kto są morcy? – powtórzył Marek zapalczywie – czy to…?
Nie dokończył, ale zakonnik go zrozumiał.
– Tak, panie – szepnął – tak… To dzieci szernów.
– Więc
42