Winnetou. Karol May
Читать онлайн книгу.także.
W tonie, którym to wypowiadała, nie było ani cienia litości. Czyżby ta piękna dziewczyna była tak nieczuła, że nie wzruszała jej wcale pełna męczarni śmierć człowieka?
– Czy mógłbym donieść im tylko, jak się czuję?
Namyślała się przez chwilę i odrzekła:
– Poproszę o to mego brata Winnetou.
– Czy Winnetou przyjdzie tu kiedy do mnie? Muszę z nim pomówić! To jest konieczne dla mnie i dla moich towarzyszy.
– On nie przyjdzie. Nie zobaczysz go, aż w dniu swojej śmierci.
Po tym pocieszającym zapewnieniu odeszła. Ale ja nie myślałem jeszcze poważnie o śmierci. Przeciwnie, byłem pewien, że będę żył, gdyż posiadałem niezbity dowód do wykazania naszej niewinności, a mianowicie kosmyk włosów Winnetou.
Zbadałem więc swoje kieszenie i znalazłem ku memu radosnemu zdumieniu wszystko, co posiadałem; zabrano mi tylko broń. Wyjąłem puszkę od sardynek; były w niej jeszcze moje zapiski, a między nimi kosmyk włosów Winnetou. Schowałem puszkę i położyłem się spać spokojnie.
Ledwie się wieczorem zbudziłem, ukazała się Nszo-czi i przyniosła znowu jedzenie i świeżą wodę. Jadłem już bez jej pomocy i zadawałem jej różne pytania, na które ona odpowiadała lub nie.
– Byłam u bladych twarzy pojmanych razem z tobą. Chciałam im donieść, że czujesz się dobrze i że wkrótce wyzdrowiejesz. Na to poprosił mnie ten, którego nazywają Sam Hawkens, żebym ci doręczyła coś, co on zrobił podczas owych tygodni pieczy nad tobą.
Podała mi naszyjnik wykonany przez Sama z pazurów i zębów niedźwiedzia; zdobiły go także oba końce uszu.
– Musisz być silnym i odważnym człowiekiem, skoro ośmielasz się atakować nożem szarego niedźwiedzia! – Powiesiła mi go na szyi. Od tego dnia nie zdejmowałem go nigdy przez cały czas pobytu na Dzikim Zachodzie.
Stan mój polepszał się z dnia na dzień. Szkielet nabrał znowu mięśni, a spuchlizna w ustach zmniejszała się stale. Nszo-czi była wciąż taka sama, przyjaźnie zaniepokojona, w przekonaniu, że śmierć moja jest coraz bliższa. Ilekroć sądziła, że na nią nie patrzę, rzucała na mnie okiem z wyrazem rzewności i niemego pytania.
Liczyłem co prawda na wrażenie, jakie zrobi kosmyk włosów Winnetou, ale to mogło zawieść, a wówczas byłbym pozostawiony samemu sobie i swojej sile fizycznej. Należało więc ćwiczyć tę siłę. Ale jak?
Oświadczyłem Nszo-czi, że nie jestem przyzwyczajony do niskich siedzeń, i zapytałem, czy nie mógłbym dostać kamienia, który zastąpiłby mi krzesło. Przedłożono to życzenie Winnetou, a on przysłał mi kilka kamieni rozmaitej wielkości. Tymi kamieniami ćwiczyłem się, ilekroć byłem sam. Wobec moich opiekunek udawałem osłabionego, w rzeczywistości jednak potrafiłem już po dwóch tygodniach podnosić wielokrotnie ów wielki kamień. Ten stan poprawił się jeszcze w następnym tygodniu. Odzyskałem zupełnie swoje dawne siły.
Pewnego pięknego poranka w słoneczny dzień jesienny przyniosła mi Nszo-czi śniadanie i usiadła przy mnie, kiedy jadłem, gdy zazwyczaj od razu wychodziła. Wzrok jej spoczął na mnie łagodnie pełen jakiegoś wilgotnego blasku, a w końcu łza potoczyła się po jej policzku.
– Płaczesz? – spytałem. – Co cię tak smuci?
– To, co się ma dzisiaj stać. Kiowowie odchodzą na wolność. Tej nocy przybyli nad rzekę ich posłańcy z całym okupem. Pożegnanie z Kiowami ma być uczczone w ten sposób, że ciebie i twoich białych braci przywiążą do pala.
Spodziewałem się tego już dawno, a jednak przeląkłem się, słysząc to teraz. A więc to był dzień rozstrzygający, może ostatni mój dzień! Nszo-czi w progu zatrzymała się, wyciągnęła do mnie rękę i rzekła, nie wstrzymując już łez:
– Mówię teraz do ciebie po raz ostatni. Bądź zdrów! Jesteś dzielnym wojownikiem. Bądź także silny, kiedy cię będą męczyli! Spraw mi tę radość i umrzyj jak bohater!
Co robić? Należało chyba czekać spokojnie na dalsze wypadki.
Uwięziono nas w pueblu w kształcie piramidy. Przebywałem na ósmym lub dziewiątym piętrze. Jak można było stąd uciec, zwłaszcza że na każdej platformie tej piramidy znajdowali się Indianie! Nie, musiałem pozostać. Rzuciłem się więc na łóżko i czekałem.
Były to przykre, nieznośne wprost godziny. Czas mijał w żółwim tempie. Wreszcie usłyszałem odgłos kroków paru osób. Wszedł Winnetou w towarzystwie kilku Apaczów. Leżałem dalej, udając, że nie wiem o niczym, on zaś obrzucił mnie długim, badawczym spojrzeniem i rzekł:
– Old Shatterhand powie mi, czy już wyzdrowiał.
– Jeszcze niezupełnie – odrzekłem.
– Ale już może mówić i chodzić?
– Tak.
– Czy umiesz pływać?
– Trochę.
– To dobrze, gdyż będziesz musiał pływać. Czy pamiętasz jeszcze, w jakim dniu miałeś mnie zobaczyć?
– W dniu mojej śmierci.
– Zapamiętałeś to sobie. Dzień ten dziś nadszedł. Wstań. Teraz cię zwiążą.
Byłoby głupstwem nie posłuchać tego wezwania. Związano mi ręce z przodu, po czym skrępowano dwoma rzemieniami nogi i wyprowadzono na platformę.
Stąd prowadziła drabina na niższe piętra. Nie była to drabina w naszym pojęciu, lecz gruby, drewniany słup. Z wielkim trudem schodziłem z piętra na piętro coraz niżej.
Na najniższych piętrach zgromadziło się z kilkaset kobiet i dzieci. Tworzyły nasz orszak, publiczność żądną widowiska śmierci.
Poprowadzono mnie na szeroką dolinę Rio Pecos. Pecos nie jest rzeką obfitą w wodę. Są tam jednak miejsca głębokie, w których nawet podczas gorącej pory roku nie znać żadnego ubytku wody. Po drugiej stronie rzeki widać było szeroką ławicę piaskową, wyglądała jak jasny pas przecinający zieloną dolinę Rio Pecos. Nie było tam trawy ani zarośli, ani drzew, z wyjątkiem olbrzymiego cedru po drugiej stronie rzeki w samym środku tej nieurodzajnej płaszczyzny. Nie stał on na samym brzegu, lecz w pewnym oddaleniu. Cedrowi temu Inczu-czuna wyznaczył główną rolę w wypadkach dzisiejszego dnia.
Na naszym brzegu panował ożywiony ruch. Zobaczyłem więc najpierw nasz wóz z wołami, zdobyty przez Apaczów. Dalej pasły się konie, przyprowadzone przez Kiowów na wykup jeńców. Tutaj także rozbito namioty, powystawiano rozmaite rodzaje broni, przeznaczone również na okup. Inczu-czuna przechadzał się z taksatorami wykupu.
Ujrzawszy nas, Apacze zgromadzili się zaraz i utworzyli dokoła naszego wozu szerokie półkole o kilku rzędach. Kiowowie także przyłączyli się do nich.
Doszedłszy do wozu, spostrzegłem Hawkensa, Stone’a i Parkera, przywiązanych już do pali wbitych mocno i głęboko w ziemię. Czwarty pal był wolny i do niego przywiązano mnie. Pale były wbite w ziemię szeregiem niedaleko od siebie, tak że mogliśmy ze sobą rozmawiać.
– Czy macie nadzieję ocalenia, Samie? – spytałem.
– Nie wiem, czy kto przyjdzie nas wybawić.
– Ja nie straciłem jeszcze nadziei. Założyłbym się nawet, że dziś wieczorem, pod koniec tego niebezpiecznego dnia, będziemy się cieszyli dobrym zdrowiem.
– Czy przyszła wam może jaka dobra myśl do głowy?
– Pshaw! Będę wolny, zanim zaczną