Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Читать онлайн книгу.tej pory.
Na co jeden z jego ludzi, który był w pobliżu, powiedział:
– Łaskawy panie, nie wiesz, jaką siłę Robin Hood ma przy sobie i jak mało go obchodzi werdykt króla czy szeryfa. Zaprawdę, nikt nie ma ochoty podjąć się tego zadania ze strachu o własną skórę.
– Więc wszyscy nottinghamczycy to tchórze! – powiedział szeryf. – I niech mi ktoś w całym hrabstwie Nottingham ośmieli się nie usłuchać werdyktu miłościwie nam panującego króla Henryka, a na bazylikę świętego Edmunda, powieszę takiego na najwyższej sośnie! Ale jeśli nikt w Nottinghamie nie ma odwagi zdobyć czterdziestu dukatów, to poszukamy gdzie indziej, bo przecież są odważni ludzie w tym kraju.
Wezwał zaufanego posłańca, kazał mu osiodłać konia, wybrać się do miasta Lincoln i zobaczyć, czy znajdzie się ktoś, kto nie stchórzy i zdobędzie nagrodę. Tak więc tego samego ranka posłaniec wyruszył ze swoją misją.
Jaskrawe słońce prażyło na trakcie, który wiódł z Nottinghamu do miasta Lincoln, ciągnąc się wypłowiałą wstęgą przez góry i doły. Na gościńcu było pełno kurzu i posłaniec nałykał go się dosyć, więc serce w nim z radości podskoczyło, gdy ujrzał przed sobą szyld oberży „Pod Błękitnym Dzikiem”, a zrobił już więcej niż połowę drogi. Gospoda przypadła mu do gustu, rosnące wokół dęby rzucały tak chłodny i przyjemny cień, że zsiadł z konia, aby chwilę odpocząć, i zawołał o garniec piwa dla przepłukania gardła.
Ujrzał tam rozbawioną kompanię siedzącą pod rozłożystym dębem, który ocieniał warzywne grzędy przed gospodą. Był wśród nich kotlarz, dwóch bosonogich mnichów i sześciu królewskich leśniczych odzianych w stroje z zielonego sukna; popijali wszyscy musujące piwo i śpiewali wesołe ballady z dawnych, dobrych czasów. Leśniczy śmiali się głośno, dogadując sobie nawzajem – jeszcze głośniej śmiali się braciszkowie, bo byli to krzepcy ludzie z brodami kędzierzawymi jak czarne barany, ale najgłośniej śmiał się kotlarz i śpiewał z nich wszystkich najładniej. Torba jego i młot wisiały na dębowym sęku, obok stała wsparta o pień maczuga, gruba jak pięść.
– Chodźcie – zawołał jeden z leśniczych do znużonego posłańca – wypijcie z nami jedną kolejkę. Hej, gospodarzu, jeszcze raz po pełnym garncu dla każdego.
Posłaniec całkiem chętnie przysiadł się do nich, gdyż czuł zmęczenie w kościach, a piwo było przednie.
– Cóż to za wieści niesiecie? – zagadnął jeden z biesiadników. – I dokąd wam tak spieszno?
Posłaniec był człekiem gadatliwym i lubił sobie poplotkować, a garniec piwa nastroił go serdecznie; usadowił się więc wygodnie na ławie – podczas gdy gospodarz oparł się o framugę drzwi, a gospodyni stała z rękami założonymi pod fartuchem – i wyłożył swój zapas wieści z wielką satysfakcją. Opowiedział wszystko od samego początku: jak Robin Hood zabił leśniczego i ukrył się w borach, aby ujść przed prawem; jak żył sobie w lesie, gardząc wszelkimi zakazami, Bóg świadkiem, polując na królewskie jelenie i pobierając myto od tłustych opatów, rycerzy i wielmożów, tak że nikt nie odważy się podróżować nawet szerokim traktem Watling ani przez Fosse Way ze strachu przed nim; o tym, jak szeryf, niech Bóg ma go w swojej opiece, pan łaskawy, który jemu, posłańcowi, wypłaca co sobotę sześć pensów bitą królewską monetą, nie licząc baryłki piwa na świętego Michała i tłustej gęsi na Boże Narodzenie, postanowił w imieniu króla wydać nakaz aresztowania na tego łotra, choć tamten gwiżdże sobie na słowo króla czy szeryfa, bo daleko mu do tego, aby być człekiem prawomyślnym. Z kolei opowiedział, że nikt w całym mieście Nottingham nie podjął się doręczenia tego nakazu ze strachu o własną skórę i jak to on, posłaniec, jedzie właśnie do Lincolnu zobaczyć, co są warci tamtejsi mężczyźni, i czy znajdzie się ktoś, kto ośmieli się doręczyć onże nakaz; no i że nie siedział jeszcze w tak znakomitej kompanii i w życiu nie próbował tak dobrego piwa.
Słuchali go z otwartymi ustami, bo była to dla nich wyśmienita gadka. A kiedy skończył, odezwał się rubaszny kotlarz.
– Wszak pochodzę z zacnego miasta Banbury – rzekł – i nikt z Nottinghamu – ani z samego Sherwoodu, jeśli o to chodzi – nie sprosta mi w walce na pałki. Baczcie no, chłopcy, czyż nie spotkałem się z tym zwariowanym samochwałą, Szymonem z Ely, i to na sławnym jarmarku w Hertfordzie, gdzie pokonałem go na oczach sir Roberta z Leslie i jego małżonki? Tenże sam Robin Hood, o którym – co tu gadać – pierwszy raz słyszę, to niczego sobie zabijaka, a jeśli tak silny, to czyż jam nie silniejszy? A jeśli sprytny, to czyż mnie brak sprytu? O, na cudne oczy Kasi z Młyna i na me własne imię, jakem Wat Maczuga, i na syna mej matki, to znaczy na siebie, klnę się, żem gotów jest, ja sam, Wat Maczuga, w pojedynkę spotkać tego zatwardziałego łotra, i jeśli nie uszanuje pieczęci miłościwie nam panującego króla Henryka i nakazu zacnego szeryfa hrabstwa Nottingham, to tak mu poharatam, ponabijam i rozkwaszę łepetynę, że więcej małym palcem nie poruszy! Słyszeliście, chłopaki? No to wypijmy se jeszcze po dzbanie.
– Znalazłem was w korcu maku – zawołał posłaniec. – Natychmiast jedziecie ze mną do Nottinghamu.
– Co to, to nie – powiedział kotlarz, powoli kręcąc głową. – Z nikim nie pojadę, chyba że sam zechcę.
– Ma się rozumieć – powiedział posłaniec. – W całym hrabstwie Nottingham nie ma takiego, kto by mógł cię do czegoś zmusić, dzielny człeku.
– Obym był dzielny – rzekł kotlarz.
– Wszak jesteś, jesteś dzielny – powiedział posłaniec. – Tylko że nasz dobry szeryf obiecał czterdzieści szczerozłotych dukatów każdemu, kto doręczy Robin Hoodowi nakaz aresztowania, choć to i tak na niewiele się zda.
– W takim razie pójdę z tobą, brachu. Poczekaj, tylko wezmę torbę, młot i pałkę. Niech jeno spotkam tego tam Robin Hooda, a zobaczymy, czy nie posłucha królewskiego nakazu.
Tak więc zapłaciwszy swoją część, posłaniec z kotlarzem kroczącym u strzemienia wyruszyli z powrotem do Nottinghamu.
Jakiś czas potem, któregoś pięknego ranka Robin Hood wyruszył do Nottinghamu, aby się dowiedzieć, co słychać w mieście. Szedł sobie wesoło brzegiem gościńca, po murawie pełnej stokrotek, rozglądając się i myśląc o tym i owym. Róg kołysał mu się na biodrze, łuk i kołczan przewiesił przez plecy, a w ręce niósł tęgi dębowy kij, którym, idąc, wywijał młynka.
Zapuszczając się w ocieniony parów, ujrzał jakiegoś kotlarza, który zbliżał się z naprzeciwka, wyśpiewując wesołą piosenkę. Na plecach miał torbę i młot, w garści nielichą maczugę, a śpiewał sobie tak:
Gdy strąki grochu pękają – a róg
Głosi ogarom, że zaczęte łowy –
Gdy mali chłopcy nad brzegami strug
Pasą owieczki i łaciate krowy…
– Witaj, przyjacielu! – zawołał Robin.
Ja sobie zbieram czerwone poziomki
– Witaj! – powtórzył Robin.
W leśnym parowie wśród miękkiego mchu.
– Hej, czyś ty głuchy, człeku! Przyjacielu – wołam!
– A ktoś ty taki, że śmiesz przerywać ładną śpiewkę? – rzekł kotlarz, urywając pieśń. – Sam witaj, jak cię tam zwać, czyś przyjaciel, czy nie. Ale powiadam ci z góry, mój drabie, jeśliś jest przyjacielem, to chwała nam obu, a jeśli nie, to marny twój los.
– Bądźmy