Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz
Читать онлайн книгу.inteligentów pracujących (w PRL we wszystkich kwestionariuszach w rubryce „pochodzenie” pisało się „int. prac”., bo były tylko trzy możliwości: można było być albo chłopem, albo robotnikiem, albo intpracem) byli jednak tacy, którzy przewidywali, że świat w przyszłości przerzuci się na angielski i ja w dzieciństwie uczony byłem angielskiego. Nic zostałem nauczony, ale trochę liznąłem i dzięki temu mogę jakoś sobie dawać radę w Polsce współczesnej. Innym – biada! Zostali wykluczeni ze społeczeństwa.
Komputer to przedmiot codziennego użytku dla rosnącej błyskawicznie liczby rodaków. Nie da się go obsłużyć bez znajomości angielskiego – wiem, bo moja żona jest z tych, którym dawali w domu francuski, i to jest nieszczęście, gdyż mimo programów kupowanych w Polsce komputer raz za razem ma coś do niej po angielsku i żona leci do mnie po pomoc.
Można się stopniowo nauczyć komunikatów komputera, można nie zwracać uwagi na wszystkie hejty i lajki, ale oto na stronie internetowej pewnego dużego banku pojawia się ogłoszenie dla klientów, w którym bank informuje o zmianie godzin pracy dealing roomu. Niby drobiazg, ale świadczący o lekceważeniu tych, co nie zorientowali się w porę, że znajomość angielskiego będzie w Polsce nie kwestią wolnego wyboru, ale obowiązkiem.
W Radiu TOK FM po audycji o KAMINGAŁTACH ktoś donosi, że premier nie był ZBRIFOWANY, a zaraz potem, że w walce z językiem nienawiści trzeba sięgnąć po działania GRASRUTOWE. Znaczy, śrutem ich trzeba? Z kolei „Wyborcza” w wydaniu internetowym pisze: „najgorszy przypadek fraudu związanego z kartą płatniczą”. Czego?! Fraudu? Gdybyż tu jeszcze stosowano stary obyczaj pisania obcych słów kursywą, byłoby łatwiej. Teraz nigdy nie wiadomo, czy mamy do czynienia ze słowem polskim, czy obcym. „Sale” – konferencyjne czy wyprzedaż? Czytam DOM MEDIALNY STARCOM i jako starzec w pierwszej chwili się cieszę, że dom medialny będzie coś starcom dawał, po chwili rozczarowanie – nie, to tylko nazwa tego domu.
Informacja na portalu Gazeta.pl: „W USA łączyły się dwa startupy”. Od razu sobie wyobrażam, jak się łączą dwie ciężarówki marki Star i tupią.
Wyrazy angielskie nie są wyróżniane, ale za to są starannie odmieniane po polsku. Piszą więc o startupach, zastanawiając się, co by doradzić startupom, czy dać nagrodę startupowi, piszą też o standupach, co mnie dotyczy, bo coś, co było kiedyś monologiem humorysty, teraz jest standupem i z tego wynika, że ktoś może o mnie powiedzieć standuper i ja nie mogę się obrazić.
Na koniec słowo pociechy: nie zawsze im ten angielski wychodzi. Pewien znajomy profesor-dyplomata opowiadał, jak na niezwykle eleganckim polskim przyjęciu zorganizowanym przez wysokie władze dla ważnych zagranicznych gości dostaje jadłospis. Po angielsku. Czyta: Denmark of meat. Coś zaczyna podejrzewać, prosi o wersję karty dań po polsku, z której to tłumaczono. W miejscu „Denmark of meat” jest napisane DANIA Z MIĘSA.
Doktor, szklanka i świnka
Z powojennym powrotem do Warszawy kojarzą mi się doktor Dolittle, szklanka i świnka. Dlaczego? Kiedy tylko nastąpił fakt historyczny zwany potem potocznie wyzwoleniem (to określenie jakoś nigdy nie przechodziło mi przez gardło) i kiedy droga z Kielc (gdzie wylądowaliśmy po kapitulacji Powstania i wywózce) do Warszawy była już wolna od Niemców, delegacja rodzinna przedsięwzięła wyprawę rekonesansową. Docierały do nas opowieści, z których wynikało, że nie ma do czego wracać, że nasz róg Czerniakowskiej i Okrąg został zmasakrowany wybuchem „goliata”, ale – nadzieja umiera ostatnia – trzeba było to sprawdzić. Mnie, jako osobnikowi w lutym 1945 roku zaledwie siedmioipółletniemu, nie udało się wejść w skład delegacji. Na wyprawę wybrały się osoby bardziej nadające się do tego zadania: mój dziadek (chłop na schwał) i moja mama (młódka – dwadzieścia siedem lat). Pojechali.
Mama opowiadała, że w pierwszej chwili miała nadzieję, iż kamienica stoi. W miarę zbliżania się do niej rosło jednak rozczarowanie: stały tylko mury, co prawda na naszym trzecim piętrze mama wypatrzyła zachowany róg szafy w swoim pokoju, ale nie istniała już klatka schodowa. Za to dostęp do piwnicy był komfortowy, bo nad piwnicą, będącą naszym mieszkaniem przez pierwszych sześć tygodni Powstania, nie zachował się żaden z sufitów (aż po strych) ani dach. Była tylko ogromna kupa gruzu, z której – mama dawała słowo honoru, że nie koloryzuje – pod nogi mamy stoczyła się nienaruszona szklanka z naszej domowej zastawy stołowej. Po chwili znalazła się jeszcze moja, lekko nadpalona, książka Doktor Dolittle i jego zwierzęta, bez okładki, ale z zachowanym na ostatniej stronie spisem „w przygotowaniu”, w którym moje najwyższe emocje budziła zawsze pozycja ostatnia – Doktor Dolittle na księżycu. Bardzo się bałem, że ukochani bohaterowie polecą tam i już nie wrócą. Nadpalona książka i szklanka to było wszystko, co zostało z dobytku rodzinnego. Żeby rozczarowanie było już pełne, skrytka, w której dziadkowie ukryli resztki rodzinnych kosztowności (nie było tego dużo, pojemność skrytki równała się jednej cegle usuniętej ze ściany naszej piwnicy), została starannie wyczyszczona.
I teraz, dlaczego jeszcze skojarzenie ze świnką. Nie chodziło o Geb-Geb, członkinię ferajny doktora Dolittle. Świnka była przez moment powodem mojej dumy, symbolem udanej akcji. Dziadkowie uważali pewnie, że jakieś pierścionki, łańcuszki czy nie wiem, co tam mieli, nie były bezpiecznym bagażem podczas tułaczki, więc zostały schowane w dziurze po cegle. Bo przecież mieliśmy pewność, że wrócimy. Natomiast część fortuny przeznaczona na wydatki bieżące musiała być dostępna w ówcześnie najporęczniejszej walucie. Dziadek – jako bankowiec z zawodu – wiedział, że najpraktyczniej będzie wymienić wszystko, co się ma, na złote pięciorublówki, popularnie zwane świnkami. To też nie był bezpieczny bagaż, więc owe świnki zostały zaszyte w brzuchu pieska-zabawki, białego teriera w czarne łaty z filuternym czerwonym języczkiem. I tego pieska kurczowo ściskałem pod pachą ja. Udało mi się przeprowadzić go przez liczne kontrole, posterunki, przez obóz w Pruszkowie, aż do Kielc. Oczywiście dzięki temu, że nie wiedziałem, co piesek ma w środku.
Znad samego brzegu
„Miasto odwróciło się od Wisły”. „Przywrócić Wisłę miastu”. „Czy miasto zwróci się ku rzece?” I tak dalej. Czytam to i słyszę od dziesięcioleci. Jako mieszkaniec terenów przywiślańskich od (z przerwami) roku 1939 mam w pamięci całą historię odejścia miasta od Wisły i mozolnego do niej powracania.
Ogólnie rzecz biorąc, sprawa jest dość prosta. Kiedy miasto bywa zwrócone ku rzece? Wtedy, gdy rzeka do czegoś mu służy. W czasach, gdy Wisła była szlakiem transportowym, to i porty miała, i stocznie, i piaskarzy, a jak jeszcze w dodatku można było się chłodzić nią podczas upałów, kąpać bez obawy poparzenia, wysypki i zatrucia – to i eleganckie plaże po obu brzegach były, i przystanie jachtowe też.
Po wojnie w miarę bezpiecznie można się było kąpać tak gdzieś do połowy lat pięćdziesiątych, później wszystkie rzeki z Wisłą na czele uległy kompletnemu zatruciu. Jako szlak komunikacyjny Wisła też mocno straciła na znaczeniu. Trudno więc się dziwić, że warszawiacy tłumnie nad rzekę już nie chodzili. Co nie znaczy, że było nad Wisłą pusto. W lecie zawsze zjawiali się amatorzy opalania, a przez cały rok wędkarze. Gdy spytałem kiedyś jednego, czy te ryby można usmażyć i zjeść, zapewniał, że tak, bo on łowi w miejscach, o których wie, że są znacznie czystsze, a zresztą on łowi głównie po to, by mieć czym karmić kota.
Historię brzegów rzeki mam udokumentowaną starannie, bo od pół wieku jest to mój stały szlak przebieżek (niegdyś z psami). Brzegi zmieniały się w ciągu