Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski. Станислав Лем
Читать онлайн книгу.Od północy sad Burtanów graniczy z Lasem Wolskim, gdzie jest krakowski zwierzyniec. Chodziliśmy tam, by dla matki Romka Hussarskiego zbierać owłosienie z liniejących żubrów, a ona robiła z niego swetry.
Z Przegorzał wracałem zawsze pieszo, często przyplątywały się do mnie jakieś psy, potem – bywało – wybuchała awantura, że psa ukradłem. A ja po prostu sam pachniałem psem, bo Hala ofiarowała mi wilka. Miał na imię Radża. Ludzie mniej kształceni myśleli, że to jest „ta radża”, a chodziło o radżę indyjskiego. Był to olbrzymi pies, bardzo go kochałem. Przeszedłem z nim całe Tatry; pamiętam stamtąd dwie zabawne sceny. Kiedy wyjeżdżaliśmy kolejką na Kasprowy, Radża oparł przednie łapy o okienko wagonika i wyglądał bardzo zainteresowany. A kiedy poszliśmy na Czerwone Wierchy, zaczął padać straszliwy deszcz, a potem grad. Nakryłem jego i siebie płaszczem‐pałatką, przykucnęliśmy, żeby grad przeczekać, kulki lodu bębniły o brezent. Przechodziła grupa turystów i słyszę: „Popatrz, nasz żołnierz tu siedzi i strzeże granicy”.
Biedny Radża zginął tragicznie; po zastrzyku szczepionki przeciw wściekliźnie, oczywiście szczepionki radzieckiej, kompletnie go sparaliżowało i musieliśmy go zawieźć dorożką do uśpienia. Z trudem znieśliśmy go ze schodów; ważył blisko sześćdziesiąt kilo.
Mieszkałem już wtedy na Bonerowskiej w dwóch pokojach z żoną i matką; ojciec zmarł w 1954 roku. Jeszcze w 1936 roku rozpoznano u niego angina pectoris. Nie wolno mu było samemu zasznurować bucików, kazano mu się oszczędzać… A potem? Przetrzymał jedną okupację, drugą okupację, po przyjeździe do Krakowa pracował do końca. W któreś popołudnie roku 1954 wyszedł z naszego mieszkania na Śląskiej na pocztę, która była zaraz za rogiem, przy alei Słowackiego – i z tej poczty przyniesiono go już martwego.
W tym samym 1954 roku, w lutym, braliśmy z żoną ślub kościelny w kościele św. Piotra i Pawła. Było przeraźliwie zimno, wypowiadaliśmy słowa przysięgi, niemal szczękając zębami. Wymieniliśmy obrączki, żona swoją obrączkę zaraz zgubiła, kupiliśmy więc drugą, po czym przy ścieleniu tapczanu ta pierwsza się znalazła – mamy odtąd trzy. Przez pewien czas byłem zresztą mężem tramwajowo dojeżdżającym, ze Śląskiej na Sarego, gdzie żona mieszkała wraz z siostrą. Zapamiętałem stamtąd zwłaszcza bramę prowadzącą z sieni na schody, podobną do szafy – w tej szafie zmówiliśmy się, że się jednak pobierzemy. Ten wzruszający moment sprzed blisko półwieku trwa wciąż w mojej pamięci.
– Wróćmy jeszcze do pierwszych lat powojennych i do pewnej niemiłej przygody, charakterystycznej dla tamtych czasów.
– Któregoś dnia, w początkach stalinizmu, wkuwałem pilnie, bo zbliżał się termin egzaminu z położnictwa i ginekologii, ale postanowiłem na chwilę zajrzeć do Romka. Poprosiłem matkę, by była uprzejma zagrzać mi kawy, bo zaraz wrócę. Wróciłem po trzech i pół tygodniach, bo w mieszkaniu na Łobzowskiej wpadłem w kocioł. Nie chodziło o Romka, ale o jego sublokatora, który zresztą uciekł w nocy przez okno po związanych prześcieradłach; strasznie na nas za to krzyczano. Solidarność ludzi była jednak wtedy tak wielka, że gdy wyrzuciłem przez okno karteczkę z wiadomością zaadresowaną do mojego taty, otrzymał ją już po półgodzinie.
Zanim nas wypuszczono, zostaliśmy przewiezieni na plac Inwalidów do gmachu UB. Naiwny, poprosiłem, żeby mi dali zaświadczenie dla uczelni, bo minął właśnie termin egzaminu. – O nie, my żadnych zaświadczeń nie wydajemy – usłyszałem w odpowiedzi.
– A kiedy począł się pan pojawiać w Związku Literatów na Krupniczej jako początkujący pisarz?
– Chyba w 1946 roku, w tak zwanej Sekcji Młodych. Przechadzał się wokół nas Wyka, który największą nadzieję literatury polskiej widział wtedy w Wilku Machu. Byli tam tacy, o których świat dziś nic nie wie – w literaturze jak w maratonie, po drodze często się odpada. Siedziałem w kącie jak szare gąsiątko.
W 1948 roku kończyłem studia, robiłem absolutorium, i wtedy się okazało, że wszyscy absolwenci medycyny idą do wojska – na zawsze. Powiedziałem sobie – nie, w takim razie ostatniego egzaminu zdawać nie będę, nikt mnie nie zmusi. W tym samym roku odbyła się w Sowietach sesja Wszechzwiązkowej Akademii Rolniczej, podczas której Łysenko rozgromił tak zwany weismanizm–morganizm, czyli genetykę po prostu. „Prawda” relacjonowała w miarę dokładnie przebieg tej sesji, wycinałem więc nożyczkami wszystkie argumenty mendelistów–weismanistów–morganistów, by je następnie przytoczyć w „Życiu Nauki”, w przeglądzie prasy. Rozpętała się burza, uderzyła z Warszawy sama pani minister Eugenia Krassowska, ale poczciwy Choynowski nie zdradził, kto się kryje pod kryptonimem, jakiego używałem. Niedługo potem miesięcznik „Życie Nauki” zabrano do Warszawy, a nowym redaktorem został Bogusław Leśnodorski, który bardziej dał się brać pod włos.
Łysenkizm był bzdurą wprost przerażającą. Pamiętam, chyba jeszcze ze Lwowa, wizytę Głuszczenki – był prawą ręką Łysenki – który pokazywał pomidor wielkości mniej więcej dużej piłki futbolowej. Zapanowało powszechne osłupienie. Ktoś chciał pomacać, ale usłyszał, że pomidor jest z wosku, a oryginał znajduje się w Moskwie. Na to jeden z profesorów powiedział, ale tak ciszej, półgębkiem, że on już widział, jak wyciągają za uszy białego królika z cylindra, mimo to wie, że króliki w cylindrach się nie rodzą.
– W 1948 roku stracił pan też legitymację kandydata Związku Literatów?
– Tak, bo nie wydałem żadnej książki. To znaczy, książka istniała, ale nie miała szans na wydanie. Byłem nikim: przestałem być studentem, ale dyplomu nie zrobiłem, absolwent to żaden tytuł. Druk w „Tygodniku Powszechnym” bardzo niezdrowy, dla władzy wręcz obrzydliwy. Nie mogłem już robić przeglądów prasy w „Życiu Nauki”, pracownikiem Konwersatorium Naukoznawczego też wkrótce być przestałem – zlikwidowano je, bo ustrój nie lubił oddolnie powstających organizacji – chodziłem tylko na smażone kartofelki, bardzo smaczne, do narzeczonej Jurka Wróblewskiego. Przyjaźń nasza z Jurkiem przetrwała wiele lat. Także wtedy, gdy on wyjechał do Łodzi, gdzie został profesorem, korespondowaliśmy regularnie i dość otwarcie. Umarł, niestety, na serce; leżałem akurat unieruchomiony tak zwanym heksenszusem i nawet na pogrzeb nie mogłem pojechać.
– W efekcie wszystkich tych perypetii pierwszą pańską opublikowaną powieścią byli „Astronauci”.
– Historia Astronautów zaczyna się od pewnego spaceru. Mieszkałem w Zakopanem, w „Astorii”, i poszedłem nad Czarny Staw z grubym panem, o którym nie wiedziałem, że to Jerzy Pański, szef ówczesny „Czytelnika”. Rozmawialiśmy o braku w Polsce powieści fantastycznych. Zapytał: – Napisałby pan? – Odpowiedziałem: – Dlaczego nie! – I po paru tygodniach przychodzi umowa, tylko puste miejsce na tytuł. Wpisałem więc: Astronauci, choć nie wiedziałem jeszcze, o czym to będzie.
Kiedy Astronauci się ukazali, Zofia Woźnicka, której Dąbrowska rokowała nadzwyczajną przyszłość jako pisarce, zniszczyła mnie kompletnie, zarzucając mi brak wyczucia klasowego. Słonimski potem ją delikatnie wyśmiewał, tłumacząc, że gdyby w kosmosie istniała walka klasowa, to musiałaby też powstać Komunistyczna Partia Wenus, która by nigdy nie dopuściła do inwazji na Ziemię. Drugi atakował Grzeniewski, w dwugłosie; na ogół dwugłos służy temu, by pokazać przeciwne stanowiska, a to był dwugłos negatywny. Dostałem porządne lanie.
– Zareagował pan?
– Coś tam głupio odpowiedziałem, ale potem przypomniałem sobie słowa Goethego w rozmowie z Eckermannem: że nigdy nie powinno się rozmawiać