Trylogia. Генрик Сенкевич

Читать онлайн книгу.

Trylogia - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
ku nim jeden z panów Sielickich.

      – Cięta jakaś sztuka ten wasz Kozak – szepnął. – Tak sobie z nami poczyna, jak równy, jeśli nie jak lepszy. Hu! Co za fantazja! Musiała się jego matka na jakiego szlachcica zapatrzyć.

      – E! – rzekł Zagłoba – prędzej się jaki szlachcic na jego matkę zapatrzył.

      – I mnie się tak widzi – rzekł Wołodyjowski.

      – Stawajmy! – zawołał nagle Bohun.

      – Stawajmy, stawajmy!

      Stanęli. Szlachta półkolem. Wołodyjowski i Bohun naprzeciw siebie.

      Wołodyjowski, jako to człowiek w takich rzeczach wytrawny, choć młody, naprzód nogą piasek zmacał, czy twardy, po czym rzucił okiem naokoło, chcąc wszystkie nierówności gruntu poznać – i widać było, że sprawy wcale nie lekceważył. Przecie przychodziło mu mieć do czynienia z rycerzem na całą Ukrainę najsławniejszym, o którym lud pieśni śpiewał i którego imię – jak Ruś szeroka – aż do Krymu było znane. Pan Michał, prosty porucznik dragonów, wiele sobie po owej walce obiecywał, bo albo śmierć sławną, albo równie sławne zwycięstwo, więc niczego nie zaniedbał, aby się godnym takiego przeciwnika okazać. Dlatego także niezwykłą miał w twarzy powagę, którą dojrzawszy Zagłoba aż przeląkł się. „Traci fantazję – pomyślał – już po nim, a zatem i po mnie!”

      Tymczasem Wołodyjowski zbadawszy dokładnie grunt począł odpinać kurtę.

      – Chłodno jest – rzekł – ale się rozgrzejemy.

      Bohun poszedł za jego przykładem i zrzucili obaj zwierzchnie ubranie, tak że pozostali tylko w hajdawerach i w koszulach; następnie poczęli zawijać na prawej ręce rękawy.

      Ale jakże marnie wyglądał mały pan Michał przy rosłym i silnym atamanie! Prawie go nie było widać. Świadkowie z niepokojem spoglądali na szeroką pierś Kozaka, na olbrzymie muskuły widne spod zawiniętego rękawa, podobne do sęków i węzłów. Zdawało się, iż to mały kogucik staje do walki z potężnym jastrzębiem stepowym. Nozdrza Bohuna rozwarły się jakby zawczasu krew wietrząc, twarz skróciła się mu tak, iż czarna grzywa zdawała się do brwi sięgać, i szabla drgała mu w ręku – oczy drapieżne utkwił w przeciwnika i czekał komendy.

      A pan Wołodyjowski spojrzał jeszcze pod światło na ostrze szabli, ruszył żółtymi wąsikami i stanął w pozycji.

      – Jatki tu proste będą! – mruknął do Sielickiego Charłamp.

      Wtem zabrzmiał trochę drżący głos Zagłoby:

      – W imię boże! Zaczynajcie!

      Rozdział XII

      Świstnęły szable i ostrze szczęknęło o ostrze. Wnet zmienił się plac boju, bo Bohun natarł z taką wściekłością, że pan Wołodyjowski uskoczył w tył kilka kroków i świadkowie również musieli się cofnąć. Błyskawicowe zygzaki szabli Bohuna były tak szybkie, że przerażone oczy obecnych nie mogły za nimi nadążyć – zdało im się, że pan Michał całkiem jest nimi otoczony, pokryty i że Bóg jeden chyba zdoła go wyrwać spod tej nawałności piorunów. Ciosy zlały się w jeden nieustający świst, pęd poruszanego powietrza uderzał o twarze. Furia watażki wzrastała: ogarniał go dziki szał bojowy – i parł przed sobą Wołodyjowskiego jak huragan – a mały rycerz cofał się ciągle i tylko się bronił. Wyciągnięta jego prawica nie poruszała się prawie wcale, dłoń tylko sama zataczała bez ustanku małe, ale szybkie jak myśl półkola i chwytał szalone cięcia Bohunowe, ostrze podstawiał pod ostrze, odbijał i znów się zasłaniał, i jeszcze się cofał, oczy utkwił w oczach Kozaka i śród wężowych błyskawic wydawał się spokojny, jeno na policzki wystąpiły mu plamy czerwone.

      Pan Zagłoba przymknął oczy – i słyszał tylko cios za ciosem, zgrzyt za zgrzytem.

      „Broni się jeszcze!” – pomyślał.

      – Broni się jeszcze! – szeptali panowie Sieliccy i Charłamp.

      – Już przyparty do wydmy – dodał cicho Kuszel.

      Zagłoba znów otworzył oko i spojrzał.

      Plecy Wołodyjowskiego opierały się prawie o wydmę, ale widocznie nie był dotąd ranny, jeno rumieńce na jego twarzy stały się żywsze, a kilka kropel potu wystąpiło mu na czoło.

      Serce Zagłoby zabiło nadzieją.

      „Przecie i z pana Michała gracz nad gracze – pomyślał – a i tamten znuży się nareszcie.”

      Jakoż twarz Bohuna stała się blada, pot perlił mu także czoło, ale opór podniecał tylko jego wściekłość: białe kły błysnęły mu spod wąsów, a z piersi wydobywało się chrapanie wściekłości.

      Wołodyjowski nie spuszczał go z oka i bronił się ciągle.

      Nagle poczuwszy za sobą wydmę zebrał się w sobie – już patrzącym zdawało się, że padł – on tymczasem pochylił się, skurczył, przysiadł i rzucił całą swoją osobą niby kamieniem w pierś Kozaka.

      – Atakuje! – wykrzyknął Zagłoba.

      – Atakuje! – powtórzyli inni.

      Tak było w istocie: watażka cofał się teraz, a mały rycerz poznawszy już całą siłę przeciwnika nacierał tak żwawo, że świadkom dech zamarł w piersi: widocznie poczynał się rozgrzewać, nozdrza rozdęły mu się – małe oczki sypały skry; przysiadał i zrywał się, zmieniał w jednym mgnieniu pozycje, zataczał kręgi naokół watażki i zmuszał go do obracania się na miejscu.

      – O, mistrz! O, mistrz! – wołał Zagłoba.

      – Zginiesz! – ozwał się nagle Bohun.

      – Zginiesz! – odpowiedział jak echo Wołodyjowski.

      Wtem Kozak sztuką najbieglejszym tylko szermierzom znaną przerzucił nagle szablę z prawej ręki do lewej i dał cios od lewicy tak okropny, że pan Michał, jakby piorunem rażony, padł na ziemię.

      – Jezus Maria! – krzyknął Zagłoba.

      Ale pan Michał padł umyślnie i właśnie dlatego szabla Bohunowa przecięła tylko powietrze, mały rycerz zaś zerwał się jak dziki kot i całą niemal długością ostrza ciął straszliwie w odkrytą pierś Kozaka.

      Bohun zachwiał się, postąpił krok, ostatnim wysileniem dał ostatnie pchnięcie; pan Wołodyjowski odbił je z łatwością, uderzył jeszcze po dwakroć w pochylony łeb – szabla wysunęła się z bezwładnych rąk Bohuna i padł twarzą na piasek, który wnet zaczerwienił się pod nim szeroką kałużą krwi.

      Eliaszeńko, obecny przy bitwie, rzucił się na ciało atamana.

      Świadkowie przez jakiś czas nie mogli słowa przemówić, a pan Michał milczał także; wsparł się obu rękoma na szabelce i oddychał ciężko.

      Zagłoba pierwszy przerwał milczenie:

      – Panie Michale, pójdź w moje objęcia! – rzekł z rozczuleniem.

      Otoczyli go tedy kołem.

      – Toś waść gracz pierwszej wody! Niech waści kule biją! – mówili panowie Sieliccy.

      – Waść, widzę, ścichapęk! – rzekł Charłamp. – Stanę ja waszmości, żeby nie mówiono, iżem się uląkł, ale choćbyś i mnie miał waszmość tak pochlastać, zawszeć winszuję, winszuję!

      – Et, dalibyście sobie waszmościowie pokój, bo w rzeczy nie macie się o co bić – mówił Zagłoba.

      – Nie może być, bo tu chodzi o moją reputację – odparł petyhorzec – za którą chętnie dam gardło.

      – Nic mi po waścinym gardle, zaniechajmy się lepiej – rzecze Wołodyjowski –


Скачать книгу