Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4. Remigiusz Mróz
Читать онлайн книгу.a potem podeszła do okna. Wypuściła dym przez przesmyk między szybą a ramą.
– Ale tego typu sprawy rzadko kiedy są takie, na jakie wyglądają – podsunął Kordian.
– Otóż to, Zordon. Widzę, że pod moją nieobecność stałeś się już pełnokrwistym prawnikiem, który zawsze ma w zanadrzu jakiś komunał. Stary Buchelt dobrze cię wyszkolił. Jak go nazywasz? Mors? Mirunga?
– Mirunga?
– Słoń morski. Naprawdę powinieneś doedukować się w kwestii płetwonogich ssaków. Jak dalej będziesz miał takie wyniki prowadzonych spraw, w końcu nie pozostanie ci nic innego, jak zająć się prawem morskim – wyrecytowała na jednym tchu. – Ewentualnie inną równie absurdalną gałęzią naszego ustawodawstwa.
Oryński zdawał się zastanawiać, czy prawo morskie rzeczywiście ma cokolwiek wspólnego z mirungami. Powinien od razu zaznaczyć, że to część prawa międzynarodowego, która reguluje żeglugę, jednak nie odezwał się słowem.
Chyłka westchnęła i odwróciła się tyłem do okna.
– Borsuk – odezwał się w końcu. – Nazywam go Borsukiem.
– Faktycznie. Idealne przezwisko dla niego; i idealny patron dla ciebie.
– Z dwojga, z którymi miałem okazję…
– Oho – wpadła mu w słowo. – Uważaj, bo wchodzisz na grząski grunt.
Uśmiechnął się lekko, a potem spojrzał na nią nieprzeniknionym wzrokiem.
– Podobnie jak ty – zauważył. – Nigdy nie występowałaś przed Trybunałem Konstytucyjnym.
– Ano nie. Ale dane mi było produkować się przed Sądem Najwyższym. To podobny kaliber.
– Niezupełnie.
– A ty, prawniczka płotka, skąd to wiesz?
– Właśnie dzięki mojemu doświadczonemu patronowi, mecenasowi Lwowi Bucheltowi.
– Taa?
– Dwa czy trzy razy reprezentował grupę posłów przed TK.
– I co ci powiedział na ten temat?
– Że to nie przypomina rozpraw przed żadnym innym organem. Stajesz przed sędziami, których nie spotkasz nigdzie indziej.
Chyłka uniosła kąciki ust. Podobała jej się ta opinia. Brzmiała jak rzucone wyzwanie.
6
Sala konferencyjna nr 3, Skylight
Niełatwo było sprawić, by dwoje tak różniących się od siebie prawników znalazło się w jednym miejscu. Mimo to Oryńskiemu udało się do tego doprowadzić.
W kwestii spotykania się z interesantami Chyłka i Buchelt stanowili dokładne przeciwieństwo. Ona zawsze zapraszała rozmówców do sal konferencyjnych, traktując swój gabinet jako zamknięte dla świata królestwo. On zawsze przyjmował w biurze. Tym razem jednak zgodził się zrobić wyjątek. Usiedli przy długim, wąskim stole konferencyjnym. Kordian i Lew po jednej stronie, Joanna po drugiej, zupełnie jakby była jednym z klientów.
Dwoje adwokatów mierzyło się wzrokiem. Oryński doskonale pamiętał pierwsze określenie, jakiego Chyłka użyła do opisania mu Buchelta. „Wyjątkowo ponura kreatura”.
Właściwie początkowo się z nią zgadzał, ale kiedy poznał patrona, musiał przyznać, że pod płaszczykiem flegmatyczności, niemal apatii, kryje się w gruncie rzeczy sympatyczny człowiek.
Był specjalistą od prawa gospodarczego, ale wyglądał, jakby najlepiej znał te przepisy, które regulowały zniesienie reglamentacji i wprowadzenie wolnych cen mięsa pod koniec lat osiemdziesiątych. Okulary miał wprost gigantyczne, w grubych oprawach, a marynarkę musiał zdobyć, łamiąc zasady czasoprzestrzeni – nigdzie nie sprzedawano już krzyków mody z tak głębokiego PRL-u.
– Gratuluję awansu – bąknął Buchelt.
– A ja emerytury.
– Słucham?
– Nie odchodzisz jeszcze?
– Nie, jeszcze nawet…
– Po sprawie Salusa powinieneś.
Kordian odchrząknął i znacząco spojrzał na Joannę. Nie odrywała wzroku od Lwa, ale tematu nie kontynuowała, więc aplikant uznał, iż jego subtelna sugestia zrobiła swoje.
– Panie mecenasie – zaczął. – Mógłby pan…
– Oj, dajmy temu spokój – ucięła Joanna. – Niech powie, co ma do powiedzenia, a potem zabierzemy się do roboty.
Buchelt sprawiał wrażenie nieco skonsternowanego, choć doskonale wiedział, w jakim celu Oryński poprosił go do sali konferencyjnej. Potrzebował chwili, by zebrać myśli, a ponaglające spojrzenie Chyłki z pewnością nie pomagało. W końcu nabrał tchu.
– Dobrze… – odezwał się. – Przed Trybunałem zasadniczo obowiązują takie same zasady sądowego savoir-vivre’u, jak wszędzie indziej, może nawet panuje tam bardziej liberalne podejście.
Ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym niesmakiem i Joanna skwitowała to, unosząc wzrok.
– Clou problemu polega na tym, że zasiadają tam różni ludzie. Także osoby, które… cóż, nie mają wiele wspólnego z wybitnymi jurystami.
– Słucham?
– Coś nie tak? – bąknął. – Sądziłem, że kto jak kto, ale pani doceni taką łyżkę dziegciu wobec…
– To nie łyżka dziegciu, a kubeł gówna.
Buchelt otworzył usta, ale się nie odezwał. Przez chwilę trwał w bezruchu, a cisza zdawała się robić coraz cięższa. Joanna skrzyżowała ręce na piersi, nie mając zamiaru jej przerywać.
– Oczywiście większość ma odpowiednie kompetencje, ale… część przecież jest wybierana z pobudek politycznych.
Dla Kordiana było to oczywiste i wydawało mu się, że dla patronki także. Ustawa była skonstruowana w taki sposób, że wiele zależało od dobrej woli polityków. A jeśli w tym kraju istniał jakikolwiek towar deficytowy, to była nim właśnie ona.
Gdyby to od niego zależało, podniósłby większość sejmową konieczną do powołania sędziego do dwóch trzecich głosów. Dzięki temu kandydat musiałby zdobyć także poparcie opozycji i znacznie trudniej byłoby przepchnąć niekompetentną osobę.
Wydawało mu się nawet, że taki pomysł podsunęła mu niegdyś Chyłka. Teraz jednak najwyraźniej nie miało to znaczenia. Liczyło się wyłącznie to, by nie zgodzić się z Bucheltem.
– Wszystko oczywiście zależy od składu orzekającego – ciągnął niepewnie Lew. – W tym przypadku będzie to pełne gremium, więc analizować trzeba szeroko. Do niektórych przemówią względy natury praktycznej, zasiada tam wszakże dwóch adwokatów, o ile mnie pamięć nie myli.
– Może i dwóch – przyznała.
– Ale cała reszta to teoretycy. Należy im przedstawić racjonalny, zgodny ze sztuką wywód, który stanowi próbę całościowego ujęcia…
– Zawsze pan tak międli te słowa?
Buchelt powoli rozłożył ręce, a potem spojrzał na Kordiana w poszukiwaniu ratunku. Oryński starał się przybrać najbardziej neutralny wyraz twarzy, na jaki było go stać. Ostatnim miejscem, w którym chciał się znaleźć, było to między młotem a kowadłem.
– Staram się po prostu pani wytłumaczyć, że ci ludzie docenią naukowe