Upał. Marcin Ciszewski

Читать онлайн книгу.

Upał - Marcin Ciszewski


Скачать книгу
kapitan Katarzyna Maria Potocka. Na jej twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. Nadal wpatrywała się w biegnącą ku górze smużkę papierosowego dymu.

      – Wykształconym? – zapytała. Gdy człowiek słyszy kogoś mówiącego w obcym języku, ciężko jest trafnie odgadnąć intonację i zabarwienie emocjonalne. Ale Tyszkiewicz był gotów się założyć, że pytanie zabrzmiało kpiąco, wręcz obraźliwie. – To pastuchy się kształcą?

      Dłonie mężczyzny zacisnęły się na poręczach fotela. Ukryte pod skórą żyły wypełzły na wierzch niczym żyjące stworzenia. Dumnie podrzucił głowę.

      – Skończyłem medresę – powiedział chrapliwie. Niemal całkowicie odzyskał spokój. Krew kapała na kolana, a potem na podłogę. Nie zwracał na to uwagi. – Wiem więcej o życiu niż ty.

      – Prawda. – W głosie technika brzmiała satysfakcja z dobrze wykonanej roboty.

      – Skąd masz bombę?

      Potocka wypowiedziała pytanie identycznym tonem jak wcześniejsze uwagi dotyczące wykształcenia. Zmiana tematu zaskoczyła nie tylko Tyszkiewicza.

      – Od… – zaczął zamachowiec, po czym spojrzał na rozmówczynię. W porę uświadomił sobie, że o mały włos nie powiedział o kilka słów za dużo. Przypatrywał się kobiecie, po czym parsknął śmiechem. Krew rozprysnęła się po podłodze. – Myślisz, że ci powiem?

      – Myślę, że powiesz. – Potocka zgasiła papierosa. Zmieniła nogę. Tym razem w sufit celował nosek lewego buta.

      Zamachowiec głośno przełknął ślinę. Jakość aparatury audio nie pozostawiała nic do życzenia.

      – Przecież jesteś wściekły, że się nie udało. Zastanawiasz się nad tym. Podziel się wątpliwościami. Chętnie cię wysłucham.

      Jakub słuchał tej wymiany zdań z rosnącym zdumieniem. W zawodowym życiu miał do czynienia z różnymi ludźmi, afgańskich talibów nie wyłączając. Był świadkiem dwóch przesłuchań prowadzonych przez oficerów wywiadu. Nie robiła na nim wrażenia krew z rozbitego nosa.

      A jednak tutaj odczuwał dojmujące wrażenie nierealności.

      Ładna, inteligentna, wyzywająco ubrana kobieta i przyodziany tylko w slipki i skarpetki mężczyzna prowadzili grę, której reguł nie rozumiał. Znał w przybliżeniu rezultat, jaki Potocka chciała osiągnąć; nabierał jednak żelaznego przekonania, że grała znaczonymi kartami.

      Mocarny riff Smoke on the water zabrzmiał w tym kontekście zgoła idiotycznie, do tego stopnia, że przyklejeni do ekranów i analizatorów dźwięku technicy drgnęli i jak jeden mąż spojrzeli na Jakuba z wyrzutem.

      Tyszkiewicz zerknął na telefon.

      Ale nawet najbardziej wymowne spojrzenie na wyświetlacz nie zmieniało faktu, że połączenie od tego akurat rozmówcy musiało zostać odebrane.

      – Tak jest, panie komendancie – powiedział. Słuchał przez chwilę, marszcząc brwi. – Już idę.

      Bez słowa schował aparat do kieszeni i wyszedł na korytarz. Krzeptowski ruszył za nim.

      – Spowiedź?

      – Gorzej. – Jakub otarł czoło. Było naprawdę gorąco. – Żądanie rezultatów.

      – Minęły niecałe dwie godziny…

      – Muszę iść. – Jakub rozejrzał się, po czym jakby coś sobie przypomniał. – Miałeś przeglądać nagrania.

      – Antoś przegląda.

      – Niech się zajmie powiązaniami finansowymi. A ty…

      – Dobra. – Krzeptowski klepnął go w ramię. – Chciałem tylko rzucić okiem na naszą gwiazdę w akcji. Każ ją odwołać, mówię ci. A ja idę oglądać.

      – Jak wrócę, dam znać.

      Jakub odwrócił się i niespiesznym krokiem poszedł szerokim korytarzem. Krzeptowski zapewne odprowadziłby go wzrokiem aż do samego końca, gdyby nie to, że w jego kieszeni również rozbrzmiał dźwięk komórki; głośny, choć nawet w połowie nie tak efektowny jak w aparacie jego Przyjaciela/Przełożonego.

      – Gdzie jesteś? – W głosie Smotrycza brzmiała autentyczna pretensja. Jednak właściciel głosu nawet nie słuchał odpowiedzi. – Mam samochód.

      15

      Zwykły opel astra.

      Na oko pięcioletni, do bólu typowy, stosownie przybrudzony hatchback jednej z najbardziej popularnych w Polsce marek. Film całkiem wyraźnie wskazywał, że samochód nadjechał Alejami Jerozolimskimi od strony dawnego hotelu Forum, zatrzymał się na światłach i wtedy wysiadł z niego Mahmud Saleh. Trzasnął drzwiami, nie pożegnawszy się z kierowcą, i po chwili zniknął w przejściu podziemnym prowadzącym na drugą stronę Emilii Plater. Samochód poczekał na zielone światło, ruszył, by po sekundzie zniknąć z ekranu.

      Była dokładnie ósma czterdzieści.

      – Widać numer rejestracyjny – powiedział Krzeptowski bez przekonania. Wiedział, że to fałszywy trop. Ale musiał spróbować.

      – Dwa dni temu właściciel zgłosił kradzież. – Antoni Smotrycz był tak samo świadom jałowości etapu, przez który obaj musieli przejść.

      – Samochodu?

      – Samych tablic.

      – A samochód?

      – Sprawdziłem. W ciągu ostatniego miesiąca zginęły dwie granatowe astry. Jedna w Warszawie, druga gdzieś w Kieleckiem.

      – Sprawcy? – Krzeptowski nie miał nadziei, że złodzieje akurat tego samochodu mieli pecha i zaliczyli wpadkę.

      Rozejrzał się za czymś do siedzenia. Zapowiadała się dłuższa rozmowa. Barbara Rakoczy, nie odrywając wzroku od komputera, wskazała kąt, w którym stało stare obrotowe krzesło. Krzeptowski przyciągnął je zamaszystym ruchem i usiadł ostrożnie.

      – Tych z Warszawy złapali.

      – Nie.

      – Poważnie. Dwa dni temu. Siedzą na Rakowieckiej.

      – Kto?

      Smotrycz przez chwilę przyglądał się ekranowi.

      – Dwaj zawodowi złodzieje. Dziwne…

      – No?

      – Zwykle kradną luksusowe fury. Poniżej volvo S80 nie schodzą. A tu taki szajs…

      – Skąd wiadomo, że to oni tę astrę?

      – Ci z samochodówki wygarnęli dziuplę i tych dwóch asów przy okazji…

      – Mieli pecha.

      – Cholernego. Akurat zdawali towar, kiedy odbył się nalot. W dziupli był między innymi dowód rejestracyjny tej astry.

      – Rąbnęli samochód z dowodem? – Krzeptowski pokręcił głową z niedowierzaniem.

      – No. Właściciel był łaskaw zostawić w skrytce dowód i drugą parę kluczyków. Astra to najmniejszy problem naszych chłopców. Mają na koncie kilkanaście furek po dwieście tysięcy za sztukę. Minimum.

      – Super. Mówisz, że siedzą na Rakowieckiej?

      – Rzut kamieniem. Mogę ci załatwić widzenie.

      – Sam sobie załatwię. A na razie puść jeszcze raz ten samochód. I wydrukuj mi ładną fotkę.

      Smotrycz kliknął myszką. Opel ponownie stał na światłach. Drukarka zaszumiała cicho.

      – Zatrzymaj.

      Obraz


Скачать книгу