Upał. Marcin Ciszewski

Читать онлайн книгу.

Upał - Marcin Ciszewski


Скачать книгу
z wyraźną nadwagą, oddychającego szybko i łapczywie, uśmiechającego się w poczuciu spełnienia.

      – Nie wiem, czy dam radę. Tu się zapowiada… – Za wszelką cenę starała się nadać swemu głosowi obojętne, profesjonalne brzmienie.

      Ale Kozera zwracał uwagę wyłącznie na treść komunikatu. I najwyraźniej nie miał zamiaru wysłuchiwać żadnych wykrętów.

      – Masz przyjść. Najpóźniej o ósmej – powiedział lodowatym tonem. Po czym się rozłączył.

      Potocka spoglądała z niedowierzaniem na wyświetlacz komórki. To nie mogła być prawda. To film, który się kiedyś skończy, karykatura jej życia przedstawiona w krzywym zwierciadle ruchomych obrazów.

      Drżącą dłonią wsunęła telefon do kieszonki żakietu. Spojrzała na zegarek.

      Saleh był przesłuchiwany przez pracowników Tyszkiewicza już od piętnastu minut.

      Gdy zabrzmiało jej w głowie nazwisko Tyszkiewicza, poczuła ciepło. Po raz pierwszy poczuła je rano, przy pierwszym spotkaniu. Za drugim razem niedawno, kiedy stał obok niej w pomieszczeniu przesłuchań. I teraz znowu. Jeszcze mocniejsze.

      Mężczyzna sprawiający wrażenie kompletnie niepasującego do instytucji, w której pracował, do jej życia i wyobrażenia o mężczyznach.

      Poczuła, że dostała pierwszy raz w życiu wyraźny znak, że nie musi być tak jak dotychczas. Że nie musi cały czas ulegać. Teraz obok słodkiego ciepła pojawiła się też nadzieja.

      I z niej można było czerpać siłę.

      Wyszła z toalety, mając nadzieję, że potrafi zachować wystarczająco obojętny wyraz twarzy.

      Stukot obcasów brzmiał ostro w wyludnionym korytarzu.

      17

      Mężczyzna był niewysoki – dużo niższy od swego rozmówcy – ale silnie i proporcjonalnie zbudowany. Stanowił wyobrażenie stereotypu współczesnego bandziora: muskuły, przystrzyżona do skóry fryzura i wypisane na twarzy okrucieństwo połączone z mocno ograniczoną lotnością umysłu.

      Gdy strażnik wprowadził go do pokoju widzeń znajdującego się na parterze aresztu na Rakowieckiej, bez słowa usiadł na krześle i zaczął przyglądać się ścianie znajdującej się naprzeciwko drzwi. Sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego potencjalnymi tematami rozmowy.

      Krzeptowski taksował go uważnym spojrzeniem. Wcześniej zdążył przeczytać dossier na jego temat. Było typowe: drobny rzezimieszek z jednej z podwarszawskich miejscowości, który uporem, bezwzględnością i niewątpliwymi predyspozycjami w złodziejskim fachu zdołał wywalczyć sobie miejsce na szczycie hierarchii. Pozycję arystokraty, można rzec.

      W końcu jednak złodziej spojrzał na policjanta.

      – Będziemy tak siedzieć? – zapytał. Głos miał ochrypły i niski. Pewność siebie emanowała z sylwetki i każdego słowa.

      – Zależy, czy masz coś do powiedzenia. Coś, co mnie zainteresuje. – Krzeptowski bez trudu wytrzymał walkę na spojrzenia.

      Przemknęło mu przez głowę, że gdyby przyłożył ze dwa razy w tę bezczelną gębę, stres związany z dzisiejszym porankiem nieco by się rozładował. Nie był do końca pewien, czy uda mu się powstrzymać. Miał poważne wątpliwości, czy w ogóle będzie się starał.

      – Nie gadam z psami. Powinieneś wiedzieć. – Złodziej zerknął na leżącą przed Krzeptowskim teczkę. – Tam pisze.

      Krzeptowski uśmiechnął się. Jeszcze chwila i nie będzie potrzebował żadnego pretekstu.

      – Mówi się: „jest napisane”.

      – Co?

      – Nie umiesz mówić po polsku. Mówi się: „jest napisane”, a nie: „pisze”.

      – Co ty, kurwa…

      – Szkoda. Ale jeszcze bardziej szkoda, że nie umiesz się trzymać z dala od kłopotów.

      – Nie mam kłopotów. Niczego mi nie udowodnicie.

      Krzeptowski roześmiał się wesoło. Włożył w ten śmiech sporo pracy, ale wyszedł, przynajmniej jego zdaniem, wiarygodnie i autentycznie. Ot, wesoły poranny rechot faceta, który cieszy się dzisiejszym dniem i wczorajszym historycznym zwycięstwem polskiego futbolu.

      – Woźniak, tak? Rysio Woźniak? – zapytał, gdy teatralnym gestem otarł toczącą się po policzku łzę.

      Tamten wzruszył ramionami. Ale Krzeptowski wyczuł, że jego pewność siebie została nieco nadwątlona.

      – No więc, Rysiu, pragnę ci zakomunikować, że wpierdoliłeś się jak w przedział dla niepalących. Gówno mnie obchodzą twoje fury. Gdyby chodziło o mnie i o fury, jeszcze dziś cieszyłbyś się świeżym powietrzem. Tyle że nie będziesz, bo masz takie kłopoty, o jakich ci się nie śniło.

      Woźniak spojrzał na Krzeptowskiego i na teczkę. Ponownie wzruszył ramionami, ale ruch był zdecydowanie mniej wyraźny niż poprzednim razem.

      Krzeptowski wyciągnął legitymację i podstawił ją Woźniakowi pod nos.

      – Przyjrzyj się. Widziałeś kiedyś, żeby twoimi gównianymi kradzieżami zajmował się CBŚ? Widziałeś?

      – Nie – wydukał Woźniak po chwili.

      Krzeptowski go nie pospieszał. Nie było potrzeby.

      – My, chłopaki z CBŚ, mamy na głowie ważniejsze sprawy niż ganianie takiego planktonu jak ty, Rysiu. – Krzeptowski odsunął się nieco od przedzielającego go od aresztanta stołu i założył nogę na nogę. Odkąd zamieszkał z Jadwigą, starał się zwracać uwagę nie tylko na staranny dobór garderoby, ale również na dobre maniery.

      – Czego pan chce? – Do Woźniaka w końcu dotarło, że najprawdopodobniej wizyta tego przewyższającego go wzrostem i muskulaturą policjanta jest sprawą dalece wykraczającą poza złodziejską rutynę. Po namyśle zdecydował się nieco zmienić zwykłe w takich razach podejście.

      Krzeptowski oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę, że Woźniak nieco skruszał. Zwrócenie się do przesłuchującego policjanta per „pan” świadczyło o tym aż nadto wyraźnie.

      – Sprawa jest taka. Dzisiaj rano złapaliśmy faceta owiniętego paroma kilogramami materiału wybuchowego. Gościu miał zamiar wywalić w powietrze połowę centrum tego pięknego miasta. Udało się go powstrzymać. Ale ten facet ma wspólnika, który go przywiózł na miejsce zamachu granatową astrą. Wiemy, że to ty sprzedałeś astrę wspólnikowi. Obaj ci goście to terroryści. Wiesz, co to terrorysta, Rysiu? Oglądasz telewizję? Zostaniesz oskarżony o współudział w zamachu terrorystycznym. Proces będzie hitem, a ty, Rysiu, będziesz gwiazdą razem z twoimi arabskimi wspólnikami. Sędzia na pewno będzie chciał się wykazać. Zapadną bardzo surowe wyroki, cały świat będzie na nas patrzył. Do końca swych dni będziesz oglądał niebo przez kraty. Bez możliwości wcześniejszego zwolnienia. Teraz tak: mój szef oczekuje szczegółowego raportu. Mogę się wykazać i wpisać cię jako członka siatki terrorystycznej. Albo mogę napisać, że współpracowałeś.

      Woźniak odchylił się do tyłu. W swoim złodziejskim życiu nie miał jeszcze do czynienia z sytuacją, w której musiałby dokonywać tego typu wyborów.

      – Nie znam żadnych terrorystów – powiedział ochryple. Starał się być przekonujący. Włożył w to staranie sporo pracy.

      – Znasz. Jednemu sprzedałeś samochód. Na zamówienie.

      – Jaki samochód? – spytał w końcu przesłuchiwany.

      – Mówiłem ci. Opel


Скачать книгу