Upał. Marcin Ciszewski
Читать онлайн книгу.wydął usta. Uważał takie postępowanie za zawracanie głowy.
– Do roboty, Stasiu.
Krzeptowski już chciał coś powiedzieć, gdy do pokoju zajrzał dyżurny. Może nie tak przejęty jak podczas ogłaszania niedawnego alarmu, ale jednak wyraźnie czymś poruszony.
– Mamy problem – powiedział.
21
Goździk klął jak szewc. Starał się przypomnieć sobie wszystkie plugawe określenia, których używał, które znał albo kiedykolwiek słyszał, i klął, słał nieustanną litanię grubych wyrazów, połączonych w najwymyślniejsze kombinacje.
Akcja zatrzymania Baszira zapowiadała się rutynowo. Według informacji otrzymanych od Głowackiego facet nie tylko nie powinien być uzbrojony, ale nawet stanowić specjalnego zagrożenia; ot, zwykły cwaniaczek, jakich pełno, trochę oszust, trochę kombinator, specjalista od drobnych przekrętów na niewarte wzmianki sumy. Transakcja z astrą jawiła się niemal jak deal życia. Samir Baszir, wykorzystując podwórkową znajomość z jednym z najbardziej znaczących warszawskich złodziei samochodów, choć przez chwilę mógł poczuć, że uczestniczy w poważnym interesie. Stanowił łatwy łup dla chłopaków Goździka.
Ale jak pech, to pech.
Baszir rzeczywiście był nieuzbrojony. Jednak poniewczasie okazało się, że w jego ursynowskim mieszkaniu przebywał także (chwilowo) ukrywający się przed wymiarem sprawiedliwości kumpel Woźniaka, niejaki Hopfer pseudonim Baryła. Woźniak nie miał ochoty robić astry za jakieś gówniane pięć tysięcy, ale Baryła, serdeczny kumpel, wobec którego Woźniak miał na dodatek pewne zobowiązania, poszukiwał na jakiś czas czystego lokalu, w którym mógłby nieco odpocząć po wyczerpującej zabawie w chowanego z policjantami z Wydziału do spraw Przestępczości Zorganizowanej. Więc Woźniak zgodził się zrobić astrę w zamian za schowek dla Baryły.
A Baryła to zupełnie inny rozmiar kapelusza niż Samir Baszir.
Toteż gdy ludzie Goździka z towarzyszeniem okrzyków „Gleba!” i „Policja!” weszli (razem z drzwiami) do mieszkania Baszira, powitały ich strzały z pistoletu, ponieważ Baryła przestraszył się, zareagował instynktownie i otworzył ogień. Nie trafił żadnego z majaczących w korytarzu antyterrorystów, natomiast sam dostał w odpowiedzi porcję trzech kul kalibru dziewięć milimetrów. Baszir w tym czasie zajęty był nurkowaniem w kierunku łóżka, pod którym, całkiem przytomnie, szukał dogodnej kryjówki, dającej przynajmniej prowizoryczną osłonę przed latającymi w powietrzu pociskami. Operator, który wpadł do pokoju jako pierwszy, posłał w jego stronę następną trzystrzałową serię.
Rana była niespecjalnie groźna, strzelcem bowiem był jeden z najbardziej doświadczonych i nietracących głowy funkcjonariuszy, który we krwi miał takie strzelanie, by nie zabić, lecz obezwładnić, i to jak najmniejszym kosztem. Kula przeszła przez prawe ramię Samira Baszira, spowodowała obfite krwawienie i szok, ale w najmniejszym stopniu nie niosła za sobą niebezpieczeństwa utraty życia.
Z Baryłą rzecz się miała zgoła inaczej, Baryła oberwał w klatkę piersiową. Zmarł dziesięć minut po przyjeździe karetki.
Zanim to nastąpiło, Goździk wiedział, że jest unieruchomiony co najmniej do wieczora. Procedura w takich wypadkach była starannie przestrzegana: prokurator, pytania, pytania, pytania, protokoły, zeznania świadków. Biurokratyczny koszmar w sytuacji, kiedy liczyła się każda sekunda.
Ale Goździk był zbyt doświadczonym człowiekiem, by po prostu czekać na rozwój wydarzeń. Podczas gdy sanitariusze ładowali Baszira na nosze, by zawieźć go do resortowego szpitala na Wołoskiej, komisarz nakazał szefowi jednej z sekcji bojowych udać się wraz z dwoma funkcjonariuszami w ślad za karetką i rozpytać rannego tak szybko, jak tylko nadarzy się pierwsza okazja. Mają paść konkretne pytania i należy wyegzekwować konkretne odpowiedzi. Zrozumiano?
Odmaszerować.
Na odchodnym szef sekcji bojowej został przez Goździka zaopatrzony w odbitkę z podobizną łącznika i w końcu cała kawalkada zniknęła w rozżarzonym powietrzu upalnego warszawskiego dnia.
Goździk westchnął i wyjął komórkę. Zanim do mieszkania wkroczył prokurator, zdążył streścić Krzeptowskiemu najważniejsze wydarzenia ostatniej półgodziny.
Pod blokiem rozstawiały swe reporterskie stanowiska wozy wszystkich najważniejszych stacji telewizyjnych i radiowych. Niemal na plecach kolegów z mediów elektronicznych wpadli na pole bitwy dziennikarze prasowi. Bliscy utraty zmysłów z podniecenia: taki dzień zdarza się raz w ciągu kariery – rano zamach, czy może raczej próba zamachu terrorystycznego (nie było o nim zbyt wiele wiadomo, bowiem Tyszkiewicz ze wszystkich sił filtrował udostępniane informacje), a teraz strzelanina na największym warszawskim osiedlu wywołana przez funkcjonariuszy jednostki antyterrorystycznej i zakończona trupem.
Cudo! A dzień się nawet nie zaczął zbliżać ku końcowi.
W eterze nastąpiła istna Niagara informacji. Dzisiejsze wydarzenia niemal wypchnęły z serwisów wczorajszy mecz. Młodsze dziecko pożerało starsze.
22
– Panie komendancie, zapewniam, że moi ludzie dołożyli najwyższej staranności przy przeprowadzaniu akcji.
Tyszkiewicz starał się znaleźć w fotelu jak najwygodniejszą pozycję, co nie było, z racji ergonomii mebla, zadaniem prostym. Z chęcią rzuciłby czymś ciężkim o ścianę. Po raz kolejny musiał zamiast pracą zajmować się tłumaczeniami, wcześniej starannie zamknąwszy drzwi. Nie to, że nie ufał sekretarkom. Jednak nie od dziś wiadomo, że najpewniejszym źródłem plotek w resorcie są sekretariaty wysoko w hierarchii umieszczonych szefów.
– Wie pan, że nie wszystko da się przewidzieć. Z relacji nadkomisarza Goździka… – Przerwał, bo nie dano mu skończyć.
Szef policji musiał się wygadać. Musiał dać wyraz niezadowoleniu. Zebrać myśli przed spodziewanym atakiem, który nastąpi już za moment, i to ze wszystkich stron.
Szef ględził i pouczał, a Jakub wrócił myślami do wydarzeń dzisiejszego poranka. Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd. Wiedział, że w gruncie rzeczy przyczyna jest banalnie prosta. Po prostu wszystko do tej pory szło jak z płatka. Nie tylko nie było najmniejszych zakłóceń imprezy, ale wręcz żadnych prognoz mówiących o zagrożeniu większym niż minimalne. Wszystkie służby, prasa, także zagraniczna, oficjele UEFA – chwalili i zapewniali, że uczestniczą w jednym z najlepiej zorganizowanych przedsięwzięć w historii.
Jakub był stosunkowo odporny na tego typu oddziaływania, a jednak wyrzucał sobie, że dał się uśpić. Zaufał swoim ludziom, non stop monitorującym wszelkie, nawet najmniejsze ślady jakichkolwiek zagrożeń i od nowa analizującym scenariusze rozwoju sytuacji. Nie miał powodu nie ufać.
A jednak pod bokiem, w tym samym mieście, działała grupa, która była na tyle zdeterminowana, zaopatrzona w środki, wiedzę i umiejętności, że dokonała całkowicie realistycznie wyglądającej próby zamachu. Jakub wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby Mahmud Saleh rzeczywiście odpalił ładunek.
Uzmysłowił sobie, że rozmówca zadał mu jakieś pytanie. Dobrą chwilę zajęło mu uświadomienie sobie jakie. Chrząknął, by pozbyć się chrypy.
– Jest przesłuchiwany… Intensywnie… Na razie wiemy niewiele, ale zatrzymany zaczął zeznawać, to najważniejsze…
Słuchał przez chwilę. Wyglądało na to, że szef nieco ochłonął. W każdym razie zaczął mówić mniej więcej normalnym tonem.
– Tak jest, panie komendancie. Będę meldował.
Nie zdążył nawet odłożyć słuchawki, gdy do gabinetu wpadł Krzeptowski.