Upał. Marcin Ciszewski

Читать онлайн книгу.

Upał - Marcin Ciszewski


Скачать книгу
nieco inny. Niedawno odkryty trop martwił go, ponieważ to, co do tej pory rozważano tylko w teoretycznych scenariuszach, zaczynało się materializować.

      Przy sąsiednim biurku siedziała dwudziestosiedmioletnia kobieta o twarzy tak bladej, że wręcz sprawiająca wrażenie chorej. Papierowa, niemal przezroczysta cera, szkliste szaro-szafirowe oczy, filigranowa, drobna sylwetka i krótko przycięte blond włosy – gdyby podkomisarz Barbara Rakoczy była postacią literacką, na pierwszy rzut oka mogłaby stanowić polski odpowiednik powieściowej bohaterki najpopularniejszego szwedzkiego pisarza kryminałów. Co więcej, podobnie jak demoniczna panna Salander, Barbara Rakoczy była genialnym informatykiem.

      Znalazłyby się jednak i różnice: podkomisarz od kilkunastu lat pozostawała szczęśliwą mężatką i matką trojga rozbrykanych dzieci. Jej uroda, mocno skryta za nieśmiałością i dominującą cechą osobowości, jaką była przemożna potrzeba pozostawania w cieniu, nie rzucała się w oczy. Dziewięćdziesięciu dziewięciu facetom na stu do głowy nawet nie przychodziła myśl, by się za nią obejrzeć, mózg bowiem, jej największy, najcenniejszy atrybut, ukrywał się wewnątrz czaszki i na pierwszy rzut oka pozostawał niewidoczny. Na drugi zresztą też. Barbara Rakoczy była introwertykiem doskonałym.

      Jakubowi zajęło kilka miesięcy, by przekonać się, z jakim skarbem ma do czynienia.

      – Dzień dobry – powiedział Tyszkiewicz.

      Smotrycz podniósł wzrok. Barbara Rakoczy nie sprawiała wrażenia, jakby zauważyła wejście obu przełożonych. Patrzyła w ekran komputera z niemal katatonicznym natężeniem.

      – Co tam, Nieantoś? – Krzeptowski przyjacielsko klepnął Smotrycza w ramię.

      Właściciel przyjacielsko klepniętego ramienia pomasował je, spojrzał na Krzeptowskiego z wyrzutem i skrzywił się.

      – Przecież wiesz, że nie lubię…

      – Czego? – Krzeptowski wyszczerzył zęby w grymasie, który w jego zamierzeniu miał być zapewne życzliwym uśmiechem.

      Nie był. Nie był w ogóle żadnym uśmiechem, tylko efektownym pokazem uzębienia krokodyla. Krzeptowski już dawno powinien był wpaść na to, by się życzliwie nie uśmiechać.

      – Nazywania mnie Antoś.

      – Przecież nie mówię: „Antoś”.

      – Mówisz.

      – Nie. Mówię: „Nieantoś”. To nie to samo.

      – Coś taki spięty? – zagadnął Tyszkiewicz.

      Wiedział z doświadczenia, że tego typu rozmowy mogą się ciągnąć długie kwadranse.

      – Właśnie. Co się stało, że nie mogliśmy dokończyć treningu? Kubuś może by nawet nauczył się lewego prostego…

      Smotrycz okręcił się na krześle i spojrzał na nich uważnie. Tyszkiewicz znał to spojrzenie. Na wszelki wypadek zaczął rozglądać się za czymś do siedzenia. Krzeptowski też jakoś stracił kontenans. W pokoju było nieludzko duszno. Okna zostały zamknięte na głucho.

      – Dacie radę ogarnąć trzy fakty naraz? – zapytał Smotrycz.

      Poważne sprawy poważnymi sprawami, a konwencja konwencją.

      Tyszkiewicz znalazł sobie krzesło. Usiadł i założył nogę na nogę. Nie mógł powstrzymać się od syknięcia. Udo, potraktowane niedawnym lowkickiem, skarżyło się na nieludzkie traktowanie. Tyszkiewicz w dalszym ciągu nie był w stanie jasno sprecyzować motywacji do porannych treningów. Może jednak Krzeptowski miał rację?

      – Dwa może byśmy spróbowali. Ale trzy? – Krzeptowski dolał sobie kawy.

      Powietrze wypełniło się intensywnym aromatem. Upalny, lepki, zwycięski dla polskiego futbolu poranek rozkręcał się na dobre.

      – Postaram się powoli.

      – Jak powoli, możemy spróbować trzy. – Krzeptowski zaczął ostentacyjnie siorbać.

      Był to sygnał, że czas najwyższy przejść do konkretów.

      – Wyższa Szkoła Komunikacji Społecznej i Marketingu w Koluszkach.

      – Ładnie się zaczyna.

      – Prywatna wyższa uczelnia. Zarządzanie, marketing, zasoby ludzkie…

      – Pełen zestaw bzdetów.

      – Cicho. Około dwustu studentów na roku.

      – Ty, normalnie kolos. Edukacyjny lider. W tych Koluszkach, znaczy.

      – Stu dziewięćdziesięciu dziewięciu studentów, porządnie i po ludzku urodzonych z Polek i Polaków… – Smotrycz zawiesił głos i spojrzał w stronę ekranu komputera, jakby musiał sobie coś przypomnieć. Gest całkowicie zbędny: pamięci Smotryczowi mógłby pozazdrościć niejeden komputer.

      – Facet powinien pisać kryminały – mruknął Krzeptowski.

      – Skąd wiesz, może już pisze. Zebrał materiały i testuje fabułę. – Tyszkiewicz starał się skupić. Chciał w końcu usłyszeć powód, dla którego obaj tu siedzieli.

      – A do tego jeden Pakistańczyk.

      Krzeptowski odstawił kubek. Nieco kawy rozlało się na stół. Podkomisarz Rakoczy oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na Krzeptowskiego niewidzącym wzrokiem.

      – No?

      – Abdullatif al-Zahiri. Lat dwadzieścia cztery. Oficjalnie przyjechał studiować marketing i uczyć się polskiego. Dostał kartę stałego pobytu. Zapłacił czesne za rok z góry. Nawet na jeden dzień nie pojawił się na zajęciach.

      Było niewiele po ósmej rano, a Jakub już poczuł zmęczenie. Wiedział, że czeka go długi dzień. Widok gwałtownie opadających ramion Krzeptowskiego utwierdził go w przekonaniu, że to nie jest fałszywe przeświadczenie, niestety. Smotrycz zdawał się nie zwracać na to uwagi.

      – Kojarzę nazwisko – powiedział Jakub.

      – Brawo. Odrobiłeś lekcje.

      – Bali? Dwa tysiące drugi?

      – Dokładnie. Organizatorami zamachu na Bali byli Pakistańczycy pod wodzą al-Zahiriego.

      – Bez sensu. – Krzeptowski się poruszył. – Zamach na Bali był dziesięć lat temu. Koleś musiałby mieć czternaście lat.

      – O ile podał właściwą datę urodzenia, co nie zdarza się często. Ale tym razem masz rację. Głównym organizatorem zamachu był Muhammad al-Zahiri. Stryj. Stryjcio. Ukochany krewny.

      Milczenie jest czasami najlepszym wyjściem z sytuacji. Pozwala przegrupować się i zewrzeć szyki w nowym ustawieniu. Jakub myślał intensywnie. Spocił się jak mysz, co nie zdarzało mu się często.

      – Mów dalej – mruknął.

      – Mamy Abdullatifa al-Zahiriego, bratanka Muhammada al-Zahiriego, studenta Wyższej Szkoły Komunikacji Społecznej i Marketingu w Koluszkach, w której nasz Latif nie przestudiował ani minuty, choć wykosztował się na czesne.

      – Jezu, już to mówiłeś.

      – Mamy też Fundację Nowych Czasów, bardzo nobliwą fundację pożytku publicznego, działającą na rzecz uchodźców z Czeczenii. Organizacja działa niecałe pół roku, prowadzi bardzo aktywną działalność, zorganizowała wiele akcji charytatywnych, ogólnie nie ma się do czego przyczepić.

      – Pół roku?

      – Kłopoty ze słuchem? Pan student w tym czasie wpłacił na jej konto kilkanaście tysięcy złotych. Wpłaty nigdy nie przekraczały dwóch, trzech tysiów. Nic, na czym mógłby zawiesić oko urząd skarbowy czy nadzór finansowy. Koleś formalnie


Скачать книгу