Upał. Marcin Ciszewski

Читать онлайн книгу.

Upał - Marcin Ciszewski


Скачать книгу
potocznie system jamer, zatrzymał się z boku. Pozornie nic się w nim nie działo, ale Jakub wiedział, że to złudne wrażenie: w blaszanej komorze ciężarówki znajdowały się wysokiej klasy urządzenia zagłuszające fale radiowe, a technicy właśnie je uruchamiali. Od tej chwili miejsce zdarzenia zostało odcięte od świata elektroniczną barierą.

      Z pozostałych samochodów wysiadło kilku ludzi. Jako ostatni na chodnik ciężko zeskoczył Olbrycht.

      Grupka podeszła do Tyszkiewicza wolnym krokiem.

      – Sytuacja? – Olbrycht nawet na niego nie spojrzał. Oczy bacznie lustrowały zamachowca i otoczenie, opierających się o ścianę policjantów, zamarły gdzieś dalej ruch uliczny…

      Za szefem stał Kędzior, niepozorny, łysiejący blondyn o bladej cerze i wodnistych szarych oczach. Uchodził za najlepszego specjalistę od improwizowanych ładunków wybuchowych w CBŚ. Tyszkiewicz, szczerze mówiąc, nieco się go obawiał; koleś, jego zdaniem, nie miał zbyt równo pod sufitem.

      – Strefa ochronna wynosi w najlepszym razie dwieście metrów. Kazałem ewakuować Dworzec Centralny.

      Olbrycht skinął głową.

      – Facet najprawdopodobniej ma na sobie ładunek wybuchowy – kontynuował Tyszkiewicz. Do komunikacji w stylu Janusza Olbrychta zdążył się już nieco przyzwyczaić.

      – Widzę. Co chciał wysadzić?

      – Nie wiemy. Ci z prewencji chyba zastali go tu, gdzie leży.

      – Autobus. Facet miał palnąć autobus – mruknął Kędzior. Zdążył się już ubrać w ciężki kombinezon ochronny. – Chciał podejść do krawężnika i uruchomić detonator.

      Jakub wzruszył ramionami. Potencjalny cel zamachu, jakkolwiek bardzo ważny, stanowił w tej chwili drugorzędny przedmiot jego zainteresowania.

      Olbrycht wyjął z torby lornetkę i zaczął przyglądać się niedoszłemu samobójcy. Chwilę trwało nerwowe, przetykane nieodległym warszawskim hałasem milczenie.

      – Trzyma w ręku detonator – mruknął w końcu. – Widzę przycisk.

      – Palec na nim? – zapytał Kędzior.

      – Nie.

      – Mamy szansę.

      Tyszkiewicz wiedział, o co chodzi. Niektóre detonatory skonstruowane są w ten sposób, że wybuch inicjowany jest w momencie puszczenia, a nie naciśnięcia przycisku. Zapobiega to sytuacjom, gdy przed uruchomieniem detonatora policja zabija zamachowca i do eksplozji nie dochodzi.

      – Czy ktoś próbował się z nim porozumieć? – Olbrycht oderwał na chwilę wzrok od szkieł i spojrzał w niebo.

      Ani jedna chmura nie mąciła radości zwycięskiego dla polskiego futbolu poranka. Temperatura powietrza wyczuwalnie rosła, nie tylko za sprawą emocji.

      Dwaj policjanci z prewencji pokręcili głowami.

      – Jak przyszliśmy, on klęczał i coś krzyczał. Nie po naszemu – powiedział ten, który mówił poprzednio. Był wyższy i starszy stopniem. – Jak wyciągnęliśmy broń, sam się położył.

      – Mówił coś?

      – Mamrotał pod nosem. Niezrozumiale.

      – Ma w ręku detonator – powiedział Olbrycht, jakby nie słysząc dotychczasowej wymiany zdań. – Naciskał go?

      – Nie. – Policjant podrapał się nerwowo po brodzie. – Przy nas nie.

      Olbrycht spojrzał przez ramię. Kędzior przyglądał się zamachowcowi.

      – Wygląda na Araba – powiedział obojętnie.

      Od wbijania wzroku w leżącego bez ruchu w słońcu mężczyznę Jakubowi zaczęły łzawić oczy. A może był to pot spływający z czoła.

      – Raczej Pakistańczyka lub Irańczyka – dobiegł zza pleców kobiecy głos.

      Tyszkiewicz odwrócił się.

      Nie dalej niż o kilka kroków stała dwójka ludzi, mężczyzna i kobieta. Mężczyzna wyglądał na pięćdziesiąt lat, był siwy i miał twarz znamionującą inteligencję i upór. Jakub go znał: pułkownik Tomasz Kozera był szefem Centrum Antyterrorystycznego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jego przybycie nie zwiastowało niczego dobrego.

      Tuż obok niego stała rudowłosa młoda kobieta, która z kamiennym wyrazem twarzy przyglądała się leżącemu na chodniku terroryście. Sprawiała wrażenie, jakby jej uwadze nic nie mogło umknąć. Natura obdarzyła ją niewielkim, zgrabnym nosem, pełnymi ustami, nieskazitelną, lekko piegowatą cerą i tym rodzajem figury, która stanowi przedmiot marzeń większości facetów. Była ubrana w stonowany żakiet i spódnicę do kolan.

      – Co się stało, że zdecydował się pan wychylić nos z biura? – zapytał Jakub.

      Uśmieszek na twarzy Kozery przygasł nieco. Być może poniewczasie zdał sobie sprawę, że powinien zaatakować pierwszy. Tymczasem naraził się na uwagę wypowiedzianą w obecności rudowłosej piękności, która najprawdopodobniej była jego podwładną. A niczego tak nie znosił jak uszczerbku na autorytecie. Tyszkiewicz wiedział coś niecoś o jego charakterze, stąd sposób powitania.

      – To próba zamachu terrorystycznego. Nasze kompetencje – powiedział przybysz. Mimo wysiłków nie udało mu się uniknąć pewnej irytacji w głosie.

      Jakub kątem oka zauważył, że Krzeptowski unosi wyżej głowę. Stary numer: zaprawiony w różnego rodzaju potyczkach i bitwach zakopiański góral, kiedy naprawdę chciał zrobić na kimś wrażenie, prostował przygarbione lekko ramiona i wydymał pierś. Efekt zwykle był natychmiastowy: mało kto miał w sobie dość ikry, by energicznie polemizować w obecności mierzącego sto dziewięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu nadkomisarza Stanisława Krzeptowskiego.

      Również w tym wypadku metoda okazała się skuteczna. Kozera przybladł nieco.

      – Tłumaczyłem już parokrotnie: jesteście jednostką koordynacyjną. – Jakub otarł ze znużeniem czoło. Wiedział, że facet również go nie znosi i że to niczego nie zmienia. Obaj tracili czas. – W tej chwili najważniejsze jest rozbrojenie terrorysty. Prosiłbym, abyście cofnęli się za linię strefy.

      Nim Kozera zdążył zareagować, kobieta krzyknęła coś. Krótkie, szybko wypowiedziane zdanie, śpiewne i gardłowe. Jakub nie umiałby go powtórzyć, nie umiałby nawet określić, z ilu wyrazów się składało. Nigdy takiego języka nie słyszał.

      Już miał ponowić prośbę (tym razem znacznie ostrzejszym tonem), gdy leżący na chodniku mężczyzna odkrzyknął. Fraza także była krótka i brzmiała bardzo podobnie do zdania wypowiedzianego przez rudowłosą towarzyszkę Kozery.

      Kobieta ponownie krzyknęła. Tym razem były to dwa zdania. Może trzy.

      – To Pakistańczyk – powiedziała, odwracając się do skonsternowanej grupki wysokich rangą przedstawicieli sił prawa i porządku. Zdawała się nie dostrzegać wrażenia, jakie na nich wywarła.

      Kozera uśmiechnął się złośliwie. Jego firma zaczęła zyskiwać punkty znacznie szybciej, niż myślał.

      – Powiedziałam, że chcemy mu pomóc. I żeby na razie się nie ruszał.

      – Pakistańczyk? – zapytał Jakub. Był zestresowany i najpewniej nie znajdował się w szczytowej formie intelektualnej; mimo to fakty w zasadzie same składały się w całość.

      – Tak. Posługuje się językiem urdu.

      Olbrycht skinął głową.

      – Mnie jest obojętne, po jakiemu mówi. Chcę wiedzieć, czy będzie współpracował.

      – Współpracował?


Скачать книгу