Nieodnaleziona. Remigiusz Mróz

Читать онлайн книгу.

Nieodnaleziona - Remigiusz Mróz


Скачать книгу
biegać za kimś z obiektywem teleskopowym i nie spuszczać z niego oka – ciągnął Blitzer. – Wystarczy, że wie, jak robić to samo w internecie. A ci ludzie najwyraźniej wiedzą.

      Przejrzałem listę zatrudnionych osób. Nie było ich wiele, wszystkie z oczywistych przyczyn miały zasłonięte twarze. Właścicielem był Robert Reimann, były oficer Służby Celnej. Dostał szereg wyróżnień, wygrał kilka plebiscytów na Człowieka Roku całego województwa. Głównym dochodzeniowcem była jego żona, Kasandra Reimann, co w pewien sposób dodawało firmie wiarygodności. Jeśli ktoś robiłby przekręty, pewnie nie angażowałby do tego rodziny. A może było to jedynie złudzenie.

      Zespół składał się jeszcze z kilku osób. Jedna z nich to absolwent AGH, druga – Politechniki Łódzkiej, trzecia skończyła Technische Universität Kaiserslautern. Wszyscy mogli pochwalić się doświadczeniem w branży IT, ale szczegółów nie podano.

      – Wygląda nieźle – powiedziałem. – Ale…

      – Potrzebujesz takich ludzi, Werner.

      – Może – przyznałem. – Ale potrzebuję też pieniędzy, żeby ich zatrudnić.

      – Pożyczę ci trochę.

      – A ja oddam ci z czego?

      – Jakoś się dogadamy – rzucił i machnął ręką. – Teraz istotne jest to, żeby szybko dojść prawdy, zanim zatrą ślady.

      Uniosłem brwi z niedowierzaniem i popatrzyłem na niego.

      – Kto konkretnie?

      – Nie wiem – odparł. – I to jest w tym wszystkim chyba najgorsze.

      W pierwszej chwili byłem gotów się z nim zgodzić, ale zaraz potem pomyślałem, że najgorsze jest co innego. Sam fakt, że ktoś rzeczywiście zataił przede mną prawdę.

      Nie, nie ktoś. Ona to zrobiła.

      A teraz albo Ewa, albo ludzie, którzy ją skrzywdzili, robili wszystko, żebym nie odkrył, co się naprawdę wydarzyło po tamtej feralnej nocy.

      – W porządku – powiedziałem.

      Blitz zmarszczył czoło, przyglądając mi się.

      – Jeśli ręczysz za Reimannów, biorę ich.

      – Wyglądają na dwójkę konkretnych zawodników – odparł bez wahania Blitzkrieg. – Zrobiłem mały research środowiskowy.

      – To znaczy?

      – Wyguglałem ich.

      – To nie research, tylko wirtualny odpowiednik rozejrzenia się.

      – Nie bagatelizuj mocy tego narzędzia. Niektórzy dzięki niemu żyją.

      – Nie bagatelizuję – odparłem.

      – Choćby informatycy. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach ich przewaga nad zwykłymi śmiertelnikami sprowadza się do tego, że potrafią szybko przeglądać wyniki w Google’u.

      Blitz jeszcze przez moment rozwodził się nad historyczną doniosłością spółki stworzonej przez dwóch doktorantów Stanforda. Wyłączyłem się mniej więcej wtedy, kiedy twierdził, że niedziałająca wyszukiwarka jest jedynym, uniwersalnym i niezaprzeczalnym dowodem, że internet w naszym komputerze nie działa. I że dotarliśmy do takiego momentu w historii, kiedy trudno nam uwierzyć, że Page i Brin stworzyli Google… nie korzystając z jego pomocy.

      Podczas gdy Blitzer nadawał jak najęty, być może w ten sposób radząc sobie z emocjami, ja przeglądałem kolejne certyfikaty i dowody na to, że w Reimann Investigations rzeczywiście znają się na swojej robocie.

      Na powrót zacząłem słuchać przyjaciela, dopiero kiedy doszedł do konkretów.

      – Zresztą przejrzyj wyniki sam – mruknął, widząc mój brak zainteresowania. – Na Pomorzu to nie są anonimowi ludzie. Dają sporo na działalność charytatywną, wspierają lokalne biznesy i utrzymują dwa schroniska dla zwierząt.

      – Brzmi podejrzanie.

      Blitz wywrócił oczami.

      – Jeśli podejrzani są dla ciebie ci, którzy pomagają, to nie chcę wiedzieć, jak wygląda świat z twojej perspektywy.

      – Jak miejsce, które kilku skurwieli chce za wszelką cenę zniszczyć.

      – To właściwie nie tak źle.

      – Nie – przyznałem, wzruszając ramionami. – Tyle że wszyscy inni przyglądają im się z ciekawością i czekają na rozwój wypadków, zamiast ich powstrzymać.

      – To już bardziej do ciebie pasuje.

      – Mhm – mruknąłem, nie mając zamiaru zagłębiać się jeszcze bardziej w opadający mnie pesymizm. – Czegoś jeszcze dowiedziałeś się na temat Reimannów?

      – Tylko tego, że anonimowo wspierają jakieś pozarządowe organizacje.

      – Tak anonimowo, że mi o tym mówisz.

      Blitzer westchnął, jakby uwierała go myśl, że traktuję go jak adwokata diabła.

      – Dotarli do tego jacyś lokalni dziennikarze, to niepotwierdzone informacje.

      – Tak czy inaczej, brzmi podejrzanie – powtórzyłem i podniosłem rękę, powstrzymując go przed zaoponowaniem. – Mam na myśli to, że najwyraźniej dorobili się małej fortuny, a…

      – Ano, dorobili się – potwierdził.

      – Na działalności detektywistycznej?

      – Nie, Robert Reimann odszedł ze służby, bo odziedziczył lokalny konglomerat, na który składa się kilka przystani, lokali gastronomicznych i gospodarstw agroturystycznych. Jego żona też miała firmę, dynamicznie rozwijającą się na rynku deweloperskim.

      Blitzkrieg rzeczywiście dobrze się przygotował. Dawał mi potencjalne rozwiązanie mojego problemu na tacy. W dodatku proponował, że sam za nie zapłaci.

      Uznałem, że nie powinienem dłużej się wahać.

      – Okej – powiedziałem. – Jeśli jesteś gotów mi pożyczyć, spróbujmy.

      – Świetnie. Tym bardziej że już ustaliłem z nimi ryczałt.

      – Co takiego?

      – Obgadałem już sprawę kosztów z Kasandrą. Wyjątkowo miła kuna.

      – Nie wątpię.

      Wyobraziłem sobie typową bizneswoman, wyniosłą żonę bogatego lokalnego potentata. Mimo że według Blitza cenili sobie prywatność i rzadko pokazywali się publicznie, przypuszczałem, że wyglądają jak hollywoodzka para.

      – Płatność będzie z góry, bo potrafią mniej więcej oszacować, ile wysiłku będzie kosztowało przeprowadzenie tego śledztwa.

      – I? Ile sobie życzą?

      Blitzer zbył temat machnięciem ręki, ale przypuszczałem, że cena jest znacznie wyższa niż ta, która figurowała na stronie.

      – Musisz wiedzieć, że oni nie biorą wszystkich spraw jak leci.

      – Tylko te medialne?

      – Nie. Nie robią show, mówiłem ci.

      Czy rzeczywiście działali w cieniu? Właściwie z PR-owego punktu widzenia była to odpowiednia strategia dla firmy, która powinna cechować się pewną enigmatycznością. Może rzeczywiście stanowili antytezę wszystkich tych detektywów, których na co dzień widywałem w telewizji.

      Tych, do których zwracali się głównie desperaci. Westchnąłem i uświadomiłem sobie, że jestem jednym z nich. Dowodziło to, w jak opłakanej sytuacji się znalazłem. Ale jeśli


Скачать книгу