Idiota. Федор Достоевский
Читать онлайн книгу.spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Niech pan posłucha – mówiła Adelajda, jakby się spiesząc – przed panem jeszcze opowieść o bazylejskim obrazie, ale teraz chcę usłyszeć o tym, jak pan był zakochany. Niech się pan nie wypiera, był pan. A poza tym, opowiadając o tym, przestanie pan być filozofem.
– Jak pan tylko skończy mówić, to od razu się pan wstydzi tego, co powiedział – zauważyła Agłaja – dlaczego?
– Jakie to było głupie – ucięła generałowa, z oburzeniam patrząc na Agłaję.
– Rzeczywiście nie za mądre – przytaknęła Aleksandra.
– Niech jej pan nie wierzy, książę – rzekła generałowa – ona to celowo robi, z jakiejś złości, w gruncie rzeczy nie jest tak źle wychowana. Niech pan sobie tylko nie pomyśli, że one tak panu dokuczają. Wprawdzie rzeczywiście coś tam uknuły, ale już pana lubią – ja je znam i widzę to po ich twarzach.
– Ja też znam ich twarze – powiedział książę ze szczególnym naciskiem.
– Jak to? – zapytała z zaciekawieniem Adelajda.
– Co pan wie o naszych twarzach? – zainteresowały się i dwie pozostałe.
Książę jednak milczał z powagą. Wszyscy czekali, co powie.
– Powiem paniom potem – odparł cicho i poważnie.
– Pan stanowczo chce nas zainteresować – krzyknęła Agłaja – i co za podniosłość!
– No dobrze – znów zniecierpliwiła się Adelajda – jeśli już jest pan takim znawcą twarzy, to na pewno był pan zakochany. Zgadłam, zdaje się? Niech pan opowie.
– Nie byłem zakochany – odparł książę tak samo cicho i poważnie – moje szczęście polegało na czymś innym.
– Na czym?
– Dobrze, opowiem paniom – odezwał się książę jakby w głębokiej zadumie.
VI
– Panie teraz patrzą na mnie – zaczął książę – z takim zainteresowaniem, że jeśli go nie zaspokoję, to się na mnie pewnie rozgniewają. Nie, nie, żartuję – dodał natychmiast z uśmiechem – Tam… tam mieszkały dzieci i cały czas przebywałem tylko z nimi, wyłącznie z dziećmi. To była cała wataha dzieci z okolicznej wsi, uczyły się w miejscowej szkole. Nie to, żebym je uczył, bo od tego miały nauczyciela, Julesa Thibaulta. To znaczy ja również je uczyłem, ale częściej po prostu byłem z nimi. W ten sposób minęły mi całe cztery lata i niczego więcej nie potrzebowałem. Nic przed nimi nie ukrywałem, mówiłem im wszystko. Ich rodzice i krewni zaczęli się w końcu na mnie bardzo złościć, ponieważ doszło do tego, że dzieci nie mogły się beze mnie obejść i chodziły za mną krok w krok, a szkolny nauczyciel został nawet moim największym wrogiem. Zresztą narobiłem tam sobie wielu wrogów – z powodu dzieci. Nawet Schneider mnie beształ. I czego oni się tak bali? Przecież dziecku można powiedzieć wszystko. Zawsze wstrząsająca była dla mnie świadomość, jak mało dorośli znają dzieci, nawet ojcowie i matki. Przed dziećmi niczego nie trzeba ukrywać pod pretekstem, że są za małe i że na coś jest dla nich za wcześnie. Co za żałosne, nieszczęsne przekonanie. I jak znakomicie same dzieci dostrzegają, że rodzice traktują je, jakby były za małe i nic nie rozumieją, podczas gdy one rozumieją wszystko. Dorośli nie wiedzą, że dziecko nawet w najtrudniejszych sprawach może dać najtrafniejszą radę. Mój Boże, przecież gdy ta śliczna ptaszyna patrzy na ciebie z taką ufnością i szczęściem, to ci aż wstyd ją okłamać; nazywam dzieci ptaszkami dlatego, że nie ma na świecie nic cudowniejszego niż ptaszek. Zresztą, największy gniew całej wsi wywołało jedno wydarzenie… a Thibault po prostu mi zazdrościł; najpierw tylko kręcił głową i dziwił się, że dzieci rozumieją mnie prawie zawsze, a jego prawie nigdy, a potem zaczął się ze mnie śmiać, gdy mu powiedziałem, że nie tylko my obaj niczego ich nie nauczymy, ale jeszcze one nas nauczą. W głowie mi się nie mieści, jak mógł mi zazdrościć i oczerniać mnie, kiedy sam obcował z dziećmi. Dzieci leczą duszę… W instytucie Schneidera był jeden chory, bardzo nieszczęśliwy człowiek. Spotkało go nieszczęście tak wielkie, że chyba większe się nie może nikomu przytrafić. Oddano go na leczenie jako obłąkanego, ale według mnie nie był obłąkany, a po prostu straszliwie cierpiał; jego choroba polegała na cierpieniu. I gdyby panie wiedziały, kim w końcu stały się dla niego dzieci… ale o tym później opowiem. Teraz o tym, jak wszystko się zaczęło. Dzieci z początku mnie nie polubiły. Byłem duży i zarazem zawsze ociężały, niezbyt ładny (wiem o tym), no i wreszcie byłem cudzoziemcem. Na początku śmiały się ze mnie, a potem, kiedy podejrzały, jak pocałowałem Marie, zaczęły nawet we mnie rzucać kamieniami. A ja pocałowałem ją tylko raz… Nie, proszę się nie śmiać – uprzedził książę reakcję swoich słuchaczek – to nie była żadna miłość. Gdyby panie wiedziały, co to było za nieszczęśliwe stworzenie, to same by jej żałowały, tak jak ja. Była z naszej wioski; mieszkała razem z matką staruchą w małej rozwalającej się chałupinie z dwoma oknami; jedno z nich, za pozwoleniem władz wiejskich służyło za sklepik do handlu sznurówkami, nićmi, tytoniem, mydłem. Matka zarabiała na tym marne grosze, z których potem żyła. Chorowała na nogi – wciąż VI puchły i nie mogła chodzić. Marie była jej córką; miała dwadzieścia lat, była słaba i chudziutka. Chorowała już dość dawno na gruźlicę, ale mimo to chodziła po domach i najmowała się do ciężkich robót. Myła podłogi, prała bieliznę, zamiatała podwórka, obrządzała bydło. Pewnego dnia znikła ze wsi z jakimś przejezdnym francuskim komiwojażerem, który zabrał ją ze sobą, a po tygodniu porzucił i po kryjomu odjechał. Do domu wróciła za pieniądze wyżebrane po drodze, brudna, w łachmanach, w podartych butach. Szła cały tydzień. Nocowała w polu i mocno się przeziębiła. Miała calutkie nogi w ranach, a ręce popękane i spuchnięte. Zresztą przedtem też nie była ładna, tylko oczy miała takie dobre, ciche, niewinne. Była w ogóle nieprawdopodobnie cicha. Pewnego razu – jeszcze przed tamtym zdarzeniem – zaczęła śpiewać przy pracy; pamiętam, jak to wszystkich zaskoczyło, jak się zaczęli śmiać – „Marie śpiewa! Co? Marie śpiewa!”. Marie strasznie się zawstydziła i już nigdy więcej się nie odezwała; wtedy jeszcze traktowano ją łaskawie, ale kiedy wróciła, chora i udręczona, to nikt, dosłownie nikt nie miał dla niej krzty litości. Jacy okrutni byli wszyscy! Jak surowo ją osądzali. Matka jako pierwsza przywitała ją gniewem i pogardą: „Zhańbiłaś mnie!” i ona pierwsza wydała ją na wstyd i sromotę. Kiedy wieś dowiedziała się o powrocie Marie, to prawie wszyscy się zbiegli, żeby to zobaczyć, i wtłoczyli się do izby – starcy i dzieci, kobiety i dziewczyny. Marie leżała na podłodze u nóg staruchy, głodna, w łachmanach, i płakała. Jak się zeszli wieśniacy, to okryła się swoimi długimi włosami i przywarła do podłogi. Patrzyli na nią jak na jakiegoś gada; starzy oskarżali ją i łajali, młodzi nawet się śmiali, kobiety rzucały oskarżenia, wymyślały i patrzyły z taką odrazą, jakby widziały obrzydliwego pająka. Matka pozwalała na to wszystko. Siedziała na swoim miejscu i tylko potakiwała głową, przyznając im rację. Była już wtedy bardzo chora, prawie umierająca. Rzeczywiście umarła dwa miesiące potem. Wiedziała, że niedługo umrze, ale nie chciała pojednać się z córką, do samej śmierci. Nie odzywała się do niej ani słowem, wyganiała spać do sieni i nie dawała jej prawie nic do jedzenia. Swoje chore nogi musiała często moczyć w ciepłej wodzie. Marie obmywała jej nogi i opiekowała się nią. Matka przyjmowała usługi w milczeniu, nigdy nie darząc córki ciepłym słowem. Marie znosiła to wszystko cierpliwie i potem już, kiedy ją poznałem, przekonałem się, że uważała za słuszne. Uważała samą siebie za najgorszą kreaturę. Kiedy starucha całkowicie zaniemogła i położyła się do łóżka, przychodziły do niej codziennie stare wieśniaczki, na zmianę – tak jest tam przyjęte. Marie już wtedy zupełnie przestano dawać jeść. Cała wieś ją przepędzała i nikt nie chciał jej dać pracy. Dosłownie