Zniknąć. Petra Soukupova
Читать онлайн книгу.Siedzę przy biurku i ciągle myślę, co w takim razie będę robić, nie chce mi się już czytać, chyba namaluję jakiś większy obrazek, może nawet temperami. Na przykład na Boże Narodzenie dla mamy albo taty. Ale szkoda tego bazaru. Brat i tata kończą zdjęcia, brat zaczyna się ubierać na dwór.
Ubiera się i mówi:
– To co, Kuba, mam od ciebie pozdrowić Martę? – Jakby się zorientował, o czym myślałem przed chwilą, jakby czytał w moich myślach, jakby wiedział, że właśnie mi smutno.
Czyli idzie gdzieś z nią, nie na stadion z chłopakami. Odwracam się do niego i chcę powiedzieć coś obrzydliwego, wiem, że mam złą minę, ale nim zdążę coś powiedzieć, uśmiecha się do mnie, piękny, wie, że mu się udało, że mnie zabolało, widać to na mojej twarzy, a kiedy się tak uśmiecha, myślę sobie, chcę, żeby zniknął na zawsze, żeby już nigdy nie wrócił, żebym już nigdy więcej go nie zobaczył.
Brat wychodzi, ja obracam się z powrotem twarzą do biurka i wyciągam przybory do malowania z szuflady.
Nikt nie jest bez winy, moja wina jest taka. Wprawdzie tego nie powiedziałem, ale pomyślałem.
Słyszę, jak brat ubiera się w przedpokoju, jak zakłada buty, potem rzuca w przestrzeń cześć i wychodzi. Drzwi się zatrzaskują. Na dworze pada śnieg.
Po chwili przychodzi mama i pyta, czy pomogę jej wykrawać ciasteczka. Pomogę. Mam gdzieś malowanie. Lubię wykrawać. Mogę poza tym wtedy zawsze zrobić sobie takie, jakie chcę.
Całe popołudnie robimy z mamą ciasteczka, zaraz będzie się ściemniać, w kuchni leci radio żurnal, tata wychodzi chwilę po bracie.
Robimy kruche z dziurką, a potem pierniczki.
Kiedy kończymy i mama posprząta całą kuchnię, siadamy do stołu, mama bierze swoją książkę, a ja Kła, mama robi herbatę, pamiętam, że moja była miętowa, i zjadamy te kawałki ciasteczek, które się poniszczyły, połamały i tak dalej.
O siódmej dwanaście mama patrzy na zegar i mówi:
– Nie powinien już być z powrotem?
Nic nie mówię, bo nie mam zdania.
Po ósmej mama wstaje i wychodzi z kuchni. Patrzę z okna, w szybie odbija się moja twarz. Idę zaciągnąć zasłonę. Kiedy patrzę pod światło latarni, widzę, że śnieg pada coraz mocniej. Pada, jakby ktoś rozpruł chmurę i teraz cała jej zawartość wysypywałaby się na ziemię. Strasznie dużo.
Po chwili mama wraca, przebiera się z bluzy, w której piekła, w sweter.
– Słuchaj – mówi, ja idę po tatusia, na pewno poradzisz sobie przez chwilę sam. Nie rób nic głupiego, a jakbyś był głodny, weź sobie mielonego, są w lodówce.
Najpierw przychodzi mi do głowy, że zimny mielony jest jeszcze gorszy niż ciepły. Potem przychodzi mi do głowy, że tata jest przecież na basenie, i od razu jej to mówię.
– Myślę, że poszedł jeszcze na karty – mówi mama z takim jakby smutkiem, podchodzi, daje mi buzi i przytula, jakbym jechał na zieloną szkołę, dziwne. Znowu mówi, żebym nie zapalał gazu, nie bawił się bojlerem ani nożami.
Potem szybko się ubiera i idzie. Jeszcze chwilę siedzę w kuchni, potem wstaję, żeby popatrzeć z okna za mamą. Ale chyba siedziałem za długo, już jej nie ma. Żywej duszy. Pada śnieg.
Wyłączam radio i idę oglądać telewizję. Nim zacznie się film o ósmej, idę na balkon, gdzie w dwóch pudełkach są te ciastka, co dzisiaj upiekliśmy. Biorę po dwadzieścia z każdego rodzaju na talerzyk i idę oglądać.
Film dnia na jednym z programów to Jest pan wdową! Nie za bardzo mi się podoba.
Na razie myślę tylko o tym, czy jak teraz ktoś wróci, to pozwoli mi oglądać Godzillę, która leci na innym programie.
Ale w sumie się tego spodziewam. Z każdą minutą czekam, aż wróci brat. Potem zasypiam i ucieka mi początek Godzilli. Budzę się i mam dziwne przeczucie.
Oglądam resztę Godzilli, a ich ciągle nie ma. Już zaczynam myśleć, że powinienem coś zrobić, ale i tak nie mogę wyjść z mieszkania, więc nie robię nic. Godzilla kończy się koło północy i zaczyna się jakiś horror. Nie oglądam, bo się boję. Przełączam na jedynkę, gdzie leci coś nudnego. Ale i tak się boję, nawet nie idę do swojego pokoju powiedzieć Piratowi dobranoc i przykryć go kocem, nie idę nawet do toalety, chociaż mi się chce.
W końcu późną nocą zasypiam przed telewizorem. Chcę go wyłączyć, ale w mieszkaniu jest pełno dziwnych odgłosów, więc wolę włączyć z powrotem. To pierwsza noc, kiedy jestem sam w domu. To też pierwsza noc, kiedy wszyscy jesteśmy sami. Niedługo kończę dziesięć lat, brat niedawno skończył trzynaście.
Matka zawsze uważała, że chłopcy powinni wracać do domu dokładnie o tej, o której im się powie. Ale za każdym razem, kiedy się spóźniali, ojciec machał ręką i mówił, chłopaki to chłopaki, nie mogą przecież bez przerwy zerkać na zegarek, widać dobrze się bawili, daj im spokój. Przestała więc wymagać wracania dokładnie o wyznaczonej porze. Latem dla Martina istniała niepisana zasada powrotu przed zmrokiem, chyba że na drugi dzień do szkoły, wtedy musiał wracać przed ósmą wieczór. Zimą do siódmej. Jakub miałby bardziej ograniczony czas, ale on znów tyle nie wychodził i przeważnie wracał w porę.
Więc kiedy Martin nie wrócił punktualnie o siódmej, nic to nie znaczyło. O ósmej mogłoby już coś znaczyć. Stadion zimowy jest ze dwadzieścia minut pieszo od miasta, a matce wcale nie podoba się pomysł, że Martinek szedł o ósmej wieczorem po ciemku całą drogę na przykład sam.
Nawet ona nie zamierza iść sama, idzie więc po ojca do knajpy, ten pomysł też jej się nie podoba, on nie lubi, kiedy ona tam przychodzi, a ona niechętnie widzi jego kompanów, ale czuje się pewniej, kiedy zabiera go stamtąd, żeby poszli razem.
Ojciec przez chwilę się wzbrania, idzie mu karta i nie chce mu się na ten ziąb, jednak oczywiście idzie.
Wówczas matka myśli, że kiedy dojdą na stadion, Martin będzie jeszcze na tafli, już go widzi zziajanego, jak się przestraszy, kiedy ich zobaczy.
Idą z ojcem szybkim krokiem, matka bardzo uważnie się rozgląda, żeby nie przeoczyć wracającego do domu Martina.
Dochodzą na stadion zimowy, a tam ciemno. Zamknięte. Matce od razu ściska się gardło, przez chwilę nie może złapać tchu. Ojciec ją uspokaja. Pewnie poszedł do jakiegoś kolegi. Idziemy do domu, obdzwonimy ich.
Potem na stadionie zapala się światło w jednej z kas. Po chwili przed wejściem zjawia się dozorca.
– Taa, były tu chłopaki grać w hokeja.
Matka opisuje Martina, lecz dozorca kręci głową.
Potem matka mówi, że jak na swój wiek jest dość wysoki, pokazuje jaki.
Dozorca się zatrzymuje.
– Ile pani mówi, że ma lat?
– Trzynaście.
– Moment, moment, fakt – tu dzisiaj grały chłopaki, ale miały ze dwie dychy na karku. Na sto procent nie było tu żadnego małego chłopca. A już na pewno nie takiego aniołka, co go pani opisuje.
Czy dozorca jest pewien?
Tak, jest.
Rodzice szybko się żegnają. Matka najchętniej by pobiegła.
Dozorca woła:
– Powodzenia!
Po dziewiątej dochodzą do miasta na policję.
Matka