Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Читать онлайн книгу.czymś niewczas to tak, jakby się kłamało, człowiek się jąka i wstydzi. Więc dość, dość! Nie myśleć o tym i spać. Ale jakże tu spać, kiedy się nagle jeszcze coś gorszego odsłania. Wszak oni wszyscy na pewno sobie tu myślą: „No cóż, nikt jej widać nie mógł i nie chciał pokochać, więc bez miłości wyszła za pierwszego, co się poważnie oświadczył”. O gdybyż można ujawnić, ogłosić światu, że nie strach i rezygnacja, ale miłość wszystko ozłacająca, potężna miłość skojarzyła ją z Bogumiłem. Wszak jest taki obraz, gdzie król kładzie koronę u stóp nędznej żebraczki[118], czemuż by ona nie miała kochać na przykład parobka. Bodaj żeby Bogumił był włóczęgą, parobkiem czy Cyganem, byleby ich taka miłość łączyła. A może ona ich łączy? Może się to wykaże? Przecież Bogumił jest w niej bez pamięci zakochany. Może dobrze byłoby zostać tu jeszcze dzień jeden, niechby wszyscy ujrzeli, uczuli, że i ona… niechby rzekli: „Co to za miłość! Wszystko blednie, gdy patrzeć na tych dwoje! To powtórzenie Tristana i Izoldy!”[119].
I słyszała, jak wszyscy to mówią, lecz nie o Bogumile, a o niej i o tamtym. Tamtego widziała przy sobie, a potem rozwiewał się i złorzeczyła mu: „O nikczemny, nikczemny, czemużeś mnie opuścił – ciebie bym tak kochała – ciebie bym tak kochała”.
Tak miotając się, usłyszała nagle, jak bije druga, a potem słyszała trzecią i czwartą, i liczyła, ile jeszcze godzin snu jej zostaje, lecz było ich coraz mniej, a o piątej postanowiła sobie, by już w ogóle nie spać. I wtedy właśnie zasnęła, a gdy zbudziła się, był już dzień i wróble świergotały za oknem. Zerwała się przekonana, że przespali godzinę podróży. Ale nie, było dopiero po siódmej. Zbudziła męża i kazała mu się ubierać.
– Mamy jeszcze moc czasu – mówił, trąc oczy – a zresztą pocztylion ma po nas zajechać i ma trąbić.
Pani Barbara nie uważała, by mieli dużo czasu. O ósmej była już całkiem ubrana i po śniadaniu – a nawet na wszelki wypadek już się prowizorycznie z wszystkimi pożegnała. Nie mogła patrzeć, jak Bogumił powoli się zbiera – wciąż jej się przy tym zdawało, że kurierka bez nich odjedzie. Postanowiła wyjść jej naprzeciw.
Wyszła tedy i szła w stronę ulicy Grodzkiej, gdzie była stacja pocztowa. Zrazu prześladowało ją niejasne wspomnienie nocnej udręki.
– Co mnie za diabeł opętał – myślała. – Przecież ja będę miała dziecko. I dzień taki ładny.
Na placu Świętego Jana stanęła przy skwerze, na którym wznosił się pomnik w kształcie czarnego obelisku. Ale nie patrzyła na pomnik, tylko na studnię, co była obok na placu[120]. Z tej studni koło pomnika przynoszono zawsze niegdyś do pani Adamowej Ostrzeńskiej wodę na herbatę, bo tu była najlepsza w mieście woda. Pani Barbara usłyszała jakby w powietrzu czy w sobie dawne pytanie matki: „Czy wodę od pomnika na herbatę przynieśli?”.
Uśmiechnęła się i pośpieszyła dalej. Spoglądała po drodze na wieże kościołów, na stłoczone dachy, na rozległe frontony starych pałacowych kamienic, na wyloty uliczek pełne miękkości i różowej porannej mgły, na pąki kasztanów iskrzące się od słońca. Wiosenna wilgoć z nocy przyciemniła bruk i wyjaskrawiła barwy dachów. Wszystko było mokre, pogodne i świeże. Pani Barbarze wydało się nagle, że coś niezwykle ważnego i radosnego jest na świecie do czynienia i że ona to właśnie uczyni, że coś niezwykle wartościowego jest na nim do przeżycia – i że ona to właśnie przeżyje, i że wtedy świat cały zaświeci, zabrzmi jak pieśń. I blask szedł od tej myśli, i w blasku tym biegła, ciesząc się i śpiewając – a usłyszawszy trąbkę pocztową, zaczęła sama jej głos wesoło naśladować.
9
Miało się już na dzień i Bogumił ubierał się po cichu, kiedy pani Barbara zaczęła nagle jęczeć. Natychmiast wybiegł po Ludwiczkę, która bywała również babką przy położnicach. Wracając, oddychał głęboko zimną rosą, nogi mu słabły – bał się. Było jeszcze szaro, ale żółte i rumiane drzewa owocowe majaczyły ciepłym blaskiem w jesiennej mgle.
Stanął w jadalnym pokoju i stamtąd słuchał, jak pani Barbara przejmująco zawodzi. Gryzł ręce z żalu nad nią i powtarzał półgłosem:
– To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie.
Ludwiczka zajrzała i zapytała, gdzie on się podziewa, gdy powinien być teraz przy pani. Poszedł tedy i trzymając chorą za rękę, znów mówił swoje:
– To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie.
Ludwiczka nakazywała pani Barbarze to wstać, to pochodzić, to stanąć. Bogumił prowadzał ją, układał, ocierał jej zroszone potem czoło, a ona, nie przestając jęczeć, patrzyła na niego z takim błaganiem o litość w oczach, że trudno mu było to znieść. Trwało to długie godziny, aż wreszcie ostry jęk chorej przeszedł w ciężkie, wysilone stękanie.
– Tera – rzekła Ludwiczka.
Lecz owo „teraz” ciągnęło się bez końca i dopiero koło południa pani Barbara nagle zamilkła, a po mgnieniu ciszy dał się słyszeć krzyk dziecka. Bogumił, jak we śnie, pomagał Ludwiczce i Bylisi nosić, wynosić, zawijać, obmywać i obcierać.
Poszedł potem do kuchni, by wylać krwawy kubeł, i zobaczył bladą, z przerażonymi oczyma Bylisię, jak brała się do zapierania skalanych ręczników, prześcieradeł.
– Boże – myślał – tyle krwi. Jakby kogo zarżnięto.
Niewyraźne wspomnienie, jak kiedyś, niedorosłym chłopcem, sam tak leżał we krwi, przemknęło mu przez myśl.
Do kuchni zajrzał nagle Nebelski i dał znać, że dziedziczka idzie ze dworu, dowiedziawszy się od ludzi, że pani Niechcicowa rodzi. Bogumił wyszedł, by ją wprowadzić.
Potem nieraz wracali myślą i w rozmowach do chwili urodzin Piotrusia[121], opowiadali sobie wzajem, jak się wszystko odbyło, jakich doznali wtedy uczuć, co myśleli i co im się zdawało. Bogumił zapewniał, że wszystko nie trwało siedmiu godzin i aż się dziwili, że Piotruś przyszedł na świat tak lekko. Zwłaszcza że był pierwszym dzieckiem i że pani Barbara miała delikatną budowę. Cieszyli się, że niemowlę, choć duże, tak stosunkowo niewiele dało się matce we znaki.
– To jest pomyślna wróżba – utrzymywał Bogumił. – Będzie łatwy do życia, będzie dobry dla ludzi.
Pani Barbara twierdziła, że on już jest dobry dla ludzi.
W istocie, chociaż musiał być przedmiotem różnych kłopotliwych zabiegów, to jednak prawdziwych zmartwień właściwie z nim nie mieli. W nocy spał prawie bez przebudzeń, we dnie bawił się jednakowo dobrze, czy to na ręku, czy w kołysce, czy gdy go układli na łóżku matki lub ojca i zostawili tak, wpatrującego się z natężonym zajęciem w sufit. Kaprysił tylko, kiedy był chory, lecz chory bywał rzadko, nawet na zęby marudził tylko dwie noce. Ale i wtedy, i później marudził zawsze mało. Ludwiczka mówiła nawet, że on za mało płacze. I jakby dla proporcji, ile razy go zobaczyła, zaczynała natychmiast popłakiwać i z miłości ku niemu nie mówiła już, ale prawie krzyczała:
– Szczodraszek mój! Kochanuchny! Złotuchny! Jakie to w nim wszystko zdarzone, miłościwe, ładniuchne!
A obracając się do rodziców, dodawała:
– Dużom ja dzieci na ten świat przyjmowała, ale taki szykowny chłopczyk jeszcze mi się nie trafił.
– E – powątpiewała pani Barbara – przy każdym pewno tak mówicie. Sama przecież widzę, że dziecko jest udane, ale takich na świecie tysiące.
Jak tylko pani Barbara wstała i wszystko w domu zaczęło się toczyć normalnym trybem, zaraz poszła do dworu podziękować pani Krępskiej i jej córkom za pomoc, serdeczność