Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Читать онлайн книгу.w czasie jego krótkiej gospodarki przy ojcu, a potem widywała go najczęściej tylko z daleka, gdy się czasem przelotnie u rodziców pojawiał. Miał wtedy lat coś dwadzieścia sześć czy siedem, a wyglądał na osiemnaście.
Pani Barbara mówiła, że nie jest on w jej guście, i urodę jego nazywała zanadto dziewiczą. Ale gdy na niego choć przez chwilę patrzyła, to potem, gdy zamknęła oczy czy je gdziekolwiek obróciła, wszędzie przez jakiś czas widziała jego czyste i wzniosłe rysy, jak widzi się na każdym miejscu zachodzące słońce, gdy się raz w nie spojrzało. Jednak w twarzy, w ruchach i w całym zachowaniu się tego młodego człowieka było coś dziwnie sennego, nieobecnego, jakby natura, wysiliwszy się na ozdobne kształty, nie zdołała swego dzieła doprowadzić do końca. Gdy Niechcicowie o tym rozmawiali, pani Barbara mówiła, że wydaje on się jej niezupełnie żyjącym, a Bogumił powtarzał, co słyszał od jego ojca. Stary pan Krępski mawiał, że syn jego należy do tych, o których Pismo święte mówi, że nie są ani zimni, ani gorący, i że musi on jeszcze wiele przejść, nim się stanie w pełni człowiekiem. Zaś Bogumił sam od siebie dodawał:
– Tak, z ludźmi i w robocie to on jest sympatyczny, chociaż, wiesz, dziwny. Namęczy się, napracuje, a niewiele z tego wychodzi. Trzyma tę robotę w ręku, a ona od niego jakby o milę daleko. Chłopiec jak się patrzy, zdawałoby się, że stać go na Bóg wie co, a jego jakby na wszystko za mało. Skończył się – nim się zaczął. Szkoda.
Matka i siostry uważały Tadzia za uosobienie dobroci, od czasu do czasu wzdychały jednak ciężko i mówiły:
– Ale czy my o nim co wiemy? Czy on kiedy komu co powie? Nikt nie wie, co w nim jest. I czy co jest? – Napomykano o jakimś romansie, ale panienki, zwierzając się pani Barbarze, powiedziały o tym:
– Tadzio nawet jak kocha, to tak, jakby nie kochał.
Ludwiczka wyrażała się o nim:
– Ładniuchny ten nasz młody jaśnie pan dziedzic. Ale rusza to sie tak, jakby już był u Pana Boga w niebie albo jeszcze u matki w żywocie.
Zważywszy to wszystko, nic dziwnego, że starzy Krępscy wzdychali, gdy była mowa o synu, i że patrzyli z rzewnością na Piotrusia, myśląc zapewne, że on się zapowiada na prawdziwszego niż ich jedynak człowieka. W tym bowiem chłopcu przeciwnie, życia było na wszystko aż za dużo. Może nie zanosił się na piękność, ale jego dziecinna postać była jakby dokładnym wizerunkiem pełnej znaczenia i sympatycznej duszy, a gdziekolwiek się pojawił, zdawał się być nieodzowny w swym otoczeniu, a nawet po prostu mówiąc – nieodzowny w świecie. Udatnie zbudowany, wysokonogi, a zarazem w ojca – barczysty, twarzyczkę miał przestronną i otwartą: płowe włosy, obcięte w grzywkę i spadające mu na ramiona, czyniły go podobnym do chłopięcych portretów średniowiecza, szare oczy, jeszcze piękniejsze niż u matki, odznaczały się tym bogactwem wyrazu, które zdaje się zapowiadać pełnię życia. Nieziemsko zadumane i uduchowione, umiały błyszczeć również nieokiełznaną i zuchwałą radością. Miał też to do siebie, że kto na niego spojrzał, rad był go już mieć ze sobą zawsze. Każdemu się zdawało, że oto, czego mu w życiu brak – takiego właśnie Piotrusia.
– Zostań ze mną! Jedź z nami! Zostań z nami na zawsze! – od iluż to ludzi Piotruś słyszał te słowa, które mówi się do dzieci często, ale które do niego zwrócone brzmiały jak prośba z głębi tęskniących serc. Takie samo upodobanie jak ludzie z Krępy miała też do Piotrusia i rodzina pani Barbary, która odwiedzała ją w ciągu tego czasu parę razy. Ostrzeńscy zbaczali ku Niechcicom, wracając znad morza, z Połągi albo z Sopot – i zostawiali zwykle swych dwu chłopców na resztę lata w Krępie. Pani Teresa również przywoziła tylko swoje dziewczynki, by zaraz jechać na Litwę do rodziny męża lub za granicę do miejsc kuracyjnych, gdyż zaczęła zapadać na zdrowiu. Była jak zawsze jedyną przyjaciółką swej siostry, ale nie było już między nimi teraz takiej chęci do wzajemnych wynurzeń jak dawniej. Pani Barbara zdawała sobie z tego sprawę i czuła nawet jakby skłonność do smucenia się tym, ale nie starała się tego smutku rozdmuchać. Dawna zażyłość z siostrą nie była jej teraz tak potrzebna do życia. Odnowienie jej odkładała sobie z lekkim sercem na później. Na razie już sam fakt, że miała kogoś ze swoich bodaj na krótko w domu, dostarczał jej niemałych wzruszeń i przyjemności. Gdyż mogła się teraz podzielić z gośćmi skromnie, ale przyzwoicie urządzonym wnętrzem i ogrodem pełnym owoców i kwiatów, a widziała przy tym, że wszyscy czują się dobrze w jej progach. Czasami tylko dręczyła się, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, i gdy komu się u niej co podobało, mówiła:
– Podoba ci się? To dziwne. Smakuje ci? A ja się właśnie martwię, że to się tak nie udało. Powinno było wypaść zupełnie, zupełnie inaczej.
I denerwowała się, gdy goście nadal chwalili coś, co było tylko cieniem właściwej rzeczy. Albo znów brał ją strach, że jej dom w ogóle nie może być dla nikogo atrakcją. Wtedy starała się swoich gości zabawić, zapoznając ich ze wszystkim, co im się mogło poza tym w Krępie i okolicy podobać, więc z lesistymi krajobrazami, ze starymi domkami w Borku, z rodziną Krępskich. A szczególną ambicją jej miejscowego patriotyzmu było, aby każdy, kto do niej przyjedzie, poznał albo przynajmniej z daleka zobaczył młodego Krępskiego. Bo choć o nim sama tak rozmaicie mówiła, uważała go za najprzedziwniejszą niezwykłość Krępy. Do tego stopnia, że raz, ujrzawszy go oknem z kuchni, idącego mimo ich płotu, wpadła do saloniku, gdzie się właśnie znajdowali Ostrzeńscy, wołając gorączkowo: – Jeśli go chcecie zobaczyć, to chodźcie do okna w kuchni! – Wszyscy poderwali się z krzesłami, lecz nie zdążyli, piękny młodzieniec już przeszedł. A ponieważ Ostrzeńscy bywali zawsze na krótko i zetknięcia się ze dworem unikali, zaś młody Krępski także był rzadkim gościem w Krępie, tak się więc złożyło, że go nie poznali. Poznała go tylko Teresa, przyjechawszy kiedyś późną jesienią po swe dziewczynki. Teresa tak się starszym państwu Krępskim spodobała, że zaznajomiwszy się z nią wypadkiem na spacerze pod lasem, złożyli jej następnie u Niechciców wizytę. Zaś pan Tadeusz był z nimi i w czasie spotkania pod lasem, i potem u Niechciców.
Pani Barbara gorączkowała się, bo wyglądał tym razem nie tak, jak był powinien. Jego sposób bycia, chociaż już się z nim oswoiła, drażnił ją też bardziej niż zwykle. Młody człowiek nie tylko mało mówił, ale wyraz twarzy miał osowiały, a nawet wręcz znękany. Chwilami twarze obecnych, rozradowane i ożywione, zdawały się pani Barbarze ładniejszymi od niego. Ożywił się dopiero pod koniec wizyty i to tak nagle, jakby ktoś z niego niepostrzeżenie zesunął jakieś więzy. Momentalnie stał się porywający, jego odosobnienie znikło, a uroda przestała się dawać we znaki. Oświadczył, że jest mu u państwa Niechciców tak dobrze, jak mu jeszcze nigdy nie było, i że dużo stracił, nie przyszedłszy tu wcześniej. Teraz jednak zaprasza się i będzie wciąż przychodził, czy go zechcą, czy nie. To trudno! Tak już musi. No, naturalnie, któż by, miły Boże, nie zechciał! Zapanowała radość, tym bardziej że i Piotruś brnął już na kolana młodzieńca, by go z bliska, jak najdokładniej, wsparłszy czoło o czoło i jedwabnymi rączkami obejmując pod brodę, zapytać: – Przyjdziesz? Powiedz. Przyjdziesz?
– No i co? Prawda, że śliczny – rzekła pani Barbara po tej wizycie do siostry.
– Nie – zaśmiała się lekko Teresa. – Wcale nie znajduję go ładnym.
– Et – obruszyła się pani Barbara, zmartwiona, że największa ozdoba Krępy nie znalazła uznania. – To nieprawda!
– Mówię ci – potwierdziła Teresa i dodała: – Czy on się nigdy nie ożywia?
– Widziałaś przecież, że jak trzeba, to się ożywia. A ty byś wolała, żeby był trzpiotem jak tacy zwyczajni pięknisie?
– Nie, to jedno mi się właśnie w nim podobało, że taki cichy. I że chodzi, jakby był nieprzytomny. O tak.
Teresa, zerwawszy się, pokazała,