Niewolnicy snów. Część 1. Dominika Budzińska
Читать онлайн книгу.sens. Wiedział, że będzie ciężko. Nieraz przecież był w takiej sytuacji, ale po raz pierwszy sam tak bardzo się zaangażował. Nie potrafił tego wyjaśnić. Tulił ją w ramionach, czując ogromny żal. Nikt nigdy nie był mu tak bliski. Wiedział, że ją rani i bolało go, że nie może nic zmienić. Nie miał na to wpływu. Oboje musieli czekać.
– Jak tam? – pani Royensen zajrzała do pokoju.
Widząc Martikę wtuloną w Scotta uśmiechnęła się do siebie. Zaledwie kilka dni znała tego chłopca, a już zdążyła go polubić. Miał w sobie tyle ciepła i sympatii, a co najważniejsze, jeszcze nigdy nie widziała córki tak szczęśliwej.
– Może trochę lepiej, tylko bardzo boli ją głowa – powiedział troskliwie, nie wypuszczając dziewczyny z objęć.
– To po tych lekach, doktor wspominał, że może tak być. Przyniosę coś.
Kobieta delikatnie zamknęła drzwi. Zaczynało się ściemniać. Scott wstał, uchylił okno, podszedł do toaletki i zapalił stojącą na niej lampkę. W pokoju zrobiło się przyjemnie. Martika dużo spokojniejsza obserwowała go, uśmiechając się.
– Dobrze, że jesteś – szepnęła. – Bez ciebie nie dałabym rady.
– Nic takiego nie zrobiłem – wzruszył skromnie ramionami. – Cieszę się, że już lepiej.
– Przy tobie czuję się tak bezpiecznie. Chciałabym, żebyś zawsze był blisko.
– Wiesz, że będę. Już pierwszego dnia cię o tym zapewniałem. Zawsze będę. Wiem, że mi ufasz, i dlatego nigdy cię nie zawiodę, obiecuję.
– Nie chcę być sama – zawahała się. – Chciałabym, żebyś został, żebyś był przy mnie cały czas – spojrzała błagalnym wzrokiem.
Westchnął ciężko. Prosiła o rzeczy niemożliwe. Jak miał jej teraz powiedzieć, że jego obecność nic nie zmieni, że to dopiero początek sennego horroru? Że będzie coraz trudniej, a ona musi być silna i musi dać sobie z tym radę?
– Wiesz, że tak się nie da – oznajmił ze smutkiem w głosie.
Do pokoju weszła Emily, niosąc w rękach wielką, posrebrzaną tacę. Zapach jeszcze ciepłych, maślanych ciasteczek wypełnił pokój. Kanapki mieniły się kolorami, bogato przyozdobione dużą ilością sałaty i innych świeżych warzyw. Obok znalazła się szklana miska z owocami, dwa rodzaje soku i porcelanowy spodeczek, na którym leżały dwie olbrzymie pastylki.
– Będą jacyś goście? – zażartował chłopiec, patrząc, jak kobieta rozkłada zawartość tacy na okrągłym stoliku stojącym w rogu pokoju.
– Żebyś wiedział – zaśmiała się, po czym posyłając im tajemnicze spojrzenie, znikła w drzwiach.
Scott patrzył pytająco na dziewczynę.
– Żartowała? Czy naprawdę się kogoś spodziewasz? – zapytał, biorąc kanapkę.
Nie zdążyła nawet nabrać powietrza, kiedy nagle z hukiem otworzyły się drzwi i do pokoju wpadła gromada rozbawionych znajomych.
Wystarczyło niewiele czasu, by zżyta paczka przyjaciół przyjęła ją do swego grona. Od początku bardzo się polubili. Od tamtego feralnego poranka. Pomagali przetrzeć szkolne szlaki. Opowiadali o nauczycielach, szkolnych zwyczajach, obgadali większość z uczniów, uczyli, jak sobie radzić, by przetrwać każdy dzień, nie wkładając w to zbyt wiele pracy. Byli szczerzy i bardzo serdeczni. Od pierwszej chwili miała w nich przyjaciół. Właśnie dali temu kolejny dowód.
Zaskoczona nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Scott prawie udławił się kanapką. Poprzebierani za postacie z bajek wtargnęli niczym huragan do pokoju.
– Aaa, tu cię mamy! – wrzasnął Alex, rzucając się na Martikę, a potem zaprezentował coś w rodzaju tańca, głośno przytupując.
Spojrzała z politowaniem.
– No co? Nie mów, że cię to nie bawi! – niewysoki grubasek z piegowatą buzią i włosami w kolorze trawy nie dawał za wygraną, śmiesznie kręcąc pulchnymi biodrami, do których przypięty był różowy, puszysty ogon.
Udawała, że wcale jej to nie śmieszy. Naprawdę jednak była wzruszona. Cieszyła się, że zrobili tak miłą niespodziankę. Alex był niewątpliwie najzabawniejszy z całej paczki. Całymi dniami potrafił wygłupiać się i opowiadać przeróżne żarty, po których najczęściej sam zataczał się ze śmiechu, co w rezultacie i tak doprowadzało wszystkich do stanu całkowitego rozbawienia. Tym razem nie było inaczej. Wystarczyło parę sekund, by Martika i siedzące obok, Mila i Tish, chichotały piskliwie, przewracając się na łóżku. Po chwili dołączył przebrany za tygryska Chung Lee, którego pieszczotliwie nazywali Leele.
Mający koreańskie korzenie chłopiec był maskotką towarzystwa. Drobniutki, ale dość wysoki Leele był śliczny jak japońska porcelanowa laleczka. Gęste, kruczoczarne włosy sterczały zabawnie, wykrzywiając się we wszystkie strony. Miał brązowe, skośne oczy, idealną cerę i piękne, białe zęby, które wciąż pokazywał, nieustannie się uśmiechając. Ten uśmiech rozbrajał wszystkich. Leele tak śmiesznie marszczył maleńki nosek, że wyglądał raczej jak słodki mały bobas niż dorastający młodzieniec. Był bardzo skromny i dość nieśmiały, ale swoją niesamowitą inteligencją wzbudzał podziw nie tylko nauczycieli, ale przede wszystkim uczniów. Nie musiał wcale dużo mówić, czego też nie robił. Jednak jak już się odezwał, potrafił zaskoczyć każdego. Jego stwierdzenia były trafne i przemyślane. Oszczędny w słowach, nie marnował czasu na wygłaszanie tekstów niemających spektakularnego znaczenia. Różnił się od rówieśników. Wszechstronnie uzdolniony, dojrzałością przewyższał ich wszystkich, co jednak zupełnie nie szło w parze z dziecinnym wyglądem.
Scott stał wciąż przy stoliku, przyglądając się wszystkiemu z powagą. Cieszył go widok wesołej Martiki. Żałował tylko, że to nie on potrafił ją rozweselić. Gdy patrzył teraz, jak się uśmiecha, jaka jest szczęśliwa, pragnął zatrzymać tę chwilę. Martwił się. Doskonale wiedział, co ją wkrótce czeka. Nie mógł przestać myśleć o kolejnych dniach, o następnych koszmarach, których nie można było uniknąć. Bał się o nią. Wydawała się taka wrażliwa. Zdawał sobie sprawę, przez co będzie musiała przejść.
Co jakiś czas spoglądał uważnie na opierającego się o drzwi Justina, który nie spuszczał z niej wzroku. Chłopiec wpatrywał się bezustannie. Był zauroczony od chwili, kiedy po raz pierwszy pojawiła się w klasie. Scott doskonale widział, jak Justin próbuje ją podrywać, kiedy tylko ma ku temu okazję, ale był spokojny. Martika skutecznie odpierała jego podchody, traktując to z humorem.
– Hej, Scotti, rzuć czymś smacznym! Co się tak sam obżerasz?! – rozbawiona Tish wycelowała w niego poduszką.
Złapał ją i odłożył na krzesło. Nie miał ochoty na żarty.
– No, koleś, dawaj – nalegała – podjem sobie, a i narzeczoną podkarmisz! – krzyknęła, mocno ściskając koleżankę. – Zobacz, sama skóra i gnaty! – kontynuowała. – Wcale pan o nią nie dbasz, a specjałami mamusi nie pogardzi przecież!
– Scott, podaj pastylki, proszę – Martika dopiero teraz przypomniała sobie, że boli ją głowa.
– Ja podam – Justin podbiegł do stolika, chwycił talerzyk z tabletkami i już był przy łóżku.
Scott, stojąc z rękami w kieszeniach, odwrócił się przodem do okna. Męczyły go myśli i nadgorliwość Justina.
Mila, ciemnoskóra piękność z krótkimi dredami zaczęła krążyć po pokoju w poszukiwaniu sprzętu grającego. Wreszcie w kącie namierzyła odtwarzacz.
– Czego posłuchamy, żeby zagłuszyć tego przygłupa? – zapytała, patrząc na skaczącego po pokoju Alexa, który przez cały czas wydawał