Koma. Aleksander Sowa
Читать онлайн книгу.Nie. Kupił ją pewien mieszkaniec Wyszkowa. Okazało się jednak, że zaledwie dwa dni przez odnalezieniem zwłok Jankowskiego.
– Czyli ósmego grudnia dwutysięcznego roku, tak?
– Dokładnie tak, panie redaktorze. Ta data wzbudziła nasz niepokój.
– Przecież to mógł być zwykły zbieg okoliczności.
– Ale już drugi, a prawda jest taka, że one często odkry-wają prawdę. I tak się stało. Sprawdziliśmy, od kogo telefon został kupiony, i okazało się, że od użytkownika Derek_L, a pod tym loginem skrywał się Laba. Zbyt wiele tropów prowadziło w tym samym kierunku. Pisarz znalazł się pod obserwacją.
– I co odkryliście?
– Zaskakująco dużo. Dlatego sprawę telefonu nazwałem przełomem. Okazało się, że konto Laby na Allegro było założone pod koniec września dwutysięcznego roku, na półtora miesiąca przed zaginięciem Jankowskiego.
– No to chyba jeszcze o niczym złym nie świadczy?
– To nie. Ale przeanalizowaliśmy jego aukcje i okazało się, że był bardzo aktywny w tym czasie.
– Czy to źle?
– Źle dla Jankowskiego, że interesował się żoną Laby, a Laba literaturą.
– Literaturą?
– Tak. Bo pewnie gdyby nie jego książka, nigdy byśmy go nie znaleźli. To raz. A dwa – okazało się, że nasz pisarz chciał kupić książkę pt. Przypadkowe, samobójcze czy zbrodnicze powieszenie? Problemy kryminalistyki.
– Podejrzane?
– A czy ktoś, kto planuje obiad, nie interesuje się książką kucharską?
– Rozumiem. Co było dalej?
– Laba został aresztowany.
10.
– Podobno jednym z najważniejszych dowodów przeciw panu jest sprawa telefonu?
– A nie książka? – kpi pisarz.
– Z tego, co wiem, sąd jej nie uznał jako dowodu.
– Żartowałem oczywiście. Telefon? To doskonały przy-kład, jak zostałem wrobiony w tę sprawę.
– Jak to?
– Bo posiadanie telefonu należącego do ofiary przecież nie jest tym samym co dowód na to, że się ofiarę zabiło?
– Ale jest podejrzane, przyzna pan?
– Owszem, jest, ale pan musi przyznać, że podejrzenie to nie to samo co dowód.
– Tak.
– No właśnie. Umówimy się co do jednego: to prokuratura powinna wykazać, skąd miałem ten telefon, a nie ja. To skarżący powinien udowodnić winę, a nie oskarżony swoją niewinność. Jeśli nie ma dowodów – panie redaktorze – domniemywa się niewinności, nawet jeśli są podejrzenia.
– Trudno się z panem nie zgodzić.
– A jednak sąd ostatecznie się ze mną nie zgodził i uznał, że zabiłem tego człowieka. Dlaczego – ponieważ między innymi miałem telefon ofiary. Nie dlatego, że ktoś widział mnie po raz ostatni z ofiarą, że znaleziono moje odciski palców, że moment porwania zarejestrowała kamera albo był jakiś inny, twardy dowód. Nie, uznano, że jestem mordercą, bo miałem telefon ofiary.
– No dobrze, proszę w takim razie powiedzieć, skąd pan go miał.
– Telefon?
– Tak. – Potakując, dziennikarz odnosi wrażenie, że w pytaniu pisarza jest jakaś gra. Przecież wiadomo, o co zapytał.
– To był czas – tymczasem Laba tłumaczy spokojnie – kiedy miałem kłopoty finansowe. Likwidowałem firmę. Potrzebowałem pieniędzy. W tamtym okresie sprzedałem pięć takich samych telefonów. Sprzedałem książki, pisma wędkarskie, a nawet lodówkę. Łącznie przeprowadziłem na Allegro z pięćdziesiąt aukcji. Ten telefon miałem z lombardu.
– Ale nikt tego nie potwierdził?
– O tak! To prawda – odpowiada pisarz kpiącym tonem. – Nikt tego nie potwierdził. Ale skąd mogłem o tym wiedzieć? Wkopałem się wtedy po same uszy. Dałem ciała.
– Jak to?
– Najpierw zeznałem prawdę. Potem, kiedy się okazało… – zastanawia się chwilę – Jak oni to nazywają? Aha! Kiedy moje wyjaśnienia uznano za niewiarygodne, musiałem coś wymyślić.
– Skłamał pan?
– Nie na początku. Ale potem musiałem.
– Co pan ma na myśli?
– Od początku całą tę sprawę traktowałem jak jedno wielkie nieporozumienie. Nie bałem się zarzutów, bo przecież byłem niewinny. Jak ktoś jest niewinny, nie ma się czego obawiać – myślałem sobie. Polska jest w miarę cywilizowanym krajem, nie mamy tu już stalinizmu, ubecji i bez powodu ludzie nie odsiadują wyroków. Jezu, jaki byłem głupi!
– Chce pan powiedzieć, że należało od początku kłamać?
– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że tak chyba powinienem zrobić. Dziś wiem na pewno, że nie powinienem składać jakichkolwiek zeznań, zanim nie pokazano by mi aktu oskarżenia.
– Dlaczego?
– No bo w istocie prokuratura cały akt oparła na sprawie książki, telefonu i tego, co na ten temat zeznałem.
– Sam się pan wrobił?
– Powiedziałbym, że ułatwiłem im sprawę. Kiedy zrozu-miałem, że nie będę umiał udowodnić, że telefon mam z lombardu, zacząłem pojmować, że mnie wrabiają. Nie miałem pieniędzy, żeby wynająć dobrego prawnika. Uznałem, że nie jestem głupi, a jako niewinny sam sobie poradzę. Odwołałem zeznania.
– Co im pan powiedział?
– Że nie pamiętam dokładnie, skąd mam aparat.
– Ale wyjaśnienia, że „nie pamiętam”, nie były dość do-bre?
– Nie były.
– Rozumiem.
– Powoli do mnie docierało, że prawda nie musi być po mojej stronie. Wtedy zmieniłem zeznania. Powiedziałem, że najprawdopodobniej to jest aparat, który kiedyś omyłkowo wziąłem ze stolika, wychodząc z wrocławskiej kawiarni.
– Jak to omyłkowo?
– Powiedziałem im, że po spotkaniu z klientem skorzystałem z toalety. Wracając, zauważyłem, że zostawiłem telefon przy stoliku, przy którym omawialiśmy zlecenie. Włożyłem go do kieszeni płaszcza i wyszedłem. W drodze powrotnej w samochodzie ktoś do mnie zadzwonił i wtedy zorientowałem się, że mam dwa aparaty. Zadzwonił właściciel aparatu, ale byłem już przed Legnicą, nie chciało mi się wracać, zresztą zbliżał się już wieczór. Byłem zmęczony, obiecałem, że telefon oddam następnego dnia. Ale nie oddałem. A że był mi niepotrzebny, od razu sprzedałem go na Allegro.
– Skłamał pan?
– Tak, ale naprawdę ten cholerny telefon kupiłem w lombardzie! Sprzedawca się tego wyparł, a żadnego dowodu zakupu nie miałem. Musiałem coś wymyślić, więc opowiedziałem tę historię o pomyłce z telefonem.
– Rozumiem.
– Pomyślałem, że taka wersja nie da tym bucom pod-staw, by mogli sprawy z telefonem użyć jako dowodu morderstwa.
– Tak pan pomyślał?
– Tak. Ale bardzo się pomyliłem.
–