Słowa i światy. Rozmowy Janiny Koźbiel. Magdalena Tulli
Читать онлайн книгу.muzyków, reżyserów teatralnych oraz innych artystów, którzy często łączą te sztuki – bo modne jest zjawisko tzw. fusion – i udają, że tworzą „sztukę wyższą”. Powstają książki, sztuki teatralne, całe opery, msze, monumentalne requiemy, a także coś, co określa się modnie jako „projekty”, które na pierwszy rzut oka czy ucha wyglądają jak prawdziwe dzieła sztuki, ale okazują się kopiami, replikami sztuki, wyłącznie pustymi kolorowymi opakowaniami (…).
Aleksandria – Pruszków, grudzień 2009
Z Piotrem Ibrahimem Kalwasem rozmowa druga
Z lekka utykając
Motto, którym pan opatruje „Tarikę” („«Czy nie chce się pan do nas przyłączyć?» – zapytał mnie niedawno pewien znajomy, gdy siedziałem sam po północy w pustej już prawie kawiarni. «Nie, nie chcę» – odpowiedziałem”), może sugerować, że czuje się pan samotny. Także w tej kulturze wspólnotowej, rodzinnej, jak to pan charakteryzował w poprzedniej rozmowie. Może to wyraz rozczarowania po „arabskiej wiośnie ludów”?
Motto do mojej nowej książki, zaczerpnięte z Kafki, dotyczy polskich pisarzy współczesnych, a nie kultury arabskiej. To do nich nie zamierzam się przyłączać, chociaż wielu z nich to wspaniali autorzy, jak np. Stasiuk czy Tomkowski. Arabska kultura rodzinna i wspólnotowa nie ma tutaj nic do rzeczy. Ja zresztą do tej kultury też nie należę i żyję poza nią. Jestem samotnikiem wszędzie, gdzie jestem. Ale tak, tak… Arabska rewolucja rozczarowała mnie jak każda inna rewolucja. Ja nie lubię żadnych rewolucji polityczno-społecznych, nie ufam im i panicznie boję się rozentuzjazmowanego, agresywnego ludu. Jestem całkowicie antyrewolucyjny.
A dlaczego nie chce się pan przyłączać do polskich pisarzy?
Chyba nie powinienem wypowiadać się na temat współczesnych pisarzy i pisarek polskich. W sumie jakie mam prawo ich oceniać? Słowa Kafki o „nieprzyłączaniu się” potraktuję więc bardziej osobiście: chciałem przez nie wyrazić swoją samotność, także pisarską, bez względu na to, gdzie jestem.
Istnieje i inne wytłumaczenie… Może pan – jako pisarz – zmienia strategię. Pisze pan swoje teksty bardziej racjonalnie, a mniej intuicyjnie. Podkreśla pan różnicę między sobą a narratorem, a nie całkowicie się z nim utożsamia. Staje się pan bardziej ostrożny. Dlaczego?
Moja nowa książka nie jest bardziej racjonalna niż poprzednie, wprost przeciwnie, jest jeszcze intensywniejszą podróżą w głąb siebie niż poprzednie książki. Sny, marzenia, wyprawy w podświadomość, surrealizm są w niej wysunięte na plan pierwszy. Uciekam od rzeczywistości ostatnio, bo mnie zaczęła męczyć, przytłaczać. Narrator, o którym pani myśli, to, jak mniemam, przede wszystkim hinduski digambari, spotkany przeze mnie w Czennaju, czy tak?
Choćby. Na tym przykładzie jasno widać, że jest tylko figurą…
On miesza z błotem współczesną kulturę Zachodu, a ja milczę. On jest prawdziwy, przez jego usta przemawiają też inni ludzi, spotkani przeze mnie w Afryce i Azji. Oskarżają Zachód. Ja wiem, że on (oni) przesadza, ale już nie wiem, co mu odpowiedzieć, bo czuję się związany… właśnie… czuję się przede wszystkim związany z Zachodem, z niego pochodzę, czy mi się to podoba czy nie. A podoba mi się. Może musiałem go opuścić fizycznie, żeby się do niego znowu zbliżyć?
Ale słowa oskarżenia wkłada pan w usta dżinisty, a nie sam je wypowiada. Taka konstrukcja to rodzaj alibi.
Moja ostrożność wynika z tego, że ja w swoich książkach, pomstując na Zachód, jestem jednocześnie absolutnie związany ze starą kulturą Zachodu i uważam ją za najwspanialszą w historii ludzkiej. Widzę jednak, jak w swojej nowoczesnej postaci ta kultura się stacza i strasznie boję się skutków jej upadku, mimo że nie będzie mnie wtedy dawno na świecie. Ale nagi Hindus to też ja…
Domyślam się… Dlatego digambariemu pan nie przeciwstawił żadnych argumentów, pozwolił mu się pan zmiażdżyć. A przecież nie ma on stu procent racji. Pan pewno zna motto do „Umysłu zniewolonego” Miłosza…
Tak jak powiedziałem, digambari to tylko po części ja. I to zdecydowanie w tej mniejszej części. Ustami digambariego przemawia jednocześnie Człowiek Nie-Zachodni. Ja (gdzieś stojąc za jego plecami) miażdżę samego siebie i jednocześnie próbuję się pocieszać, że jednak mam rację, być może naiwnie i fałszywie. Być może myślę życzeniowo. Tam, na stopniach katedry w Czennaju, obaj mówimy prawdę i obaj kłamiemy. Mamy rację i mylimy się. Podajemy fakty historyczne i wielce przesadzamy. Znamy Zachód i Wschód i równocześnie bardzo mało wiemy nie tylko o sobie nawzajem, ale także o samych sobie. Digambari (ja?) nie mówi, że ma sto procent racji i nie jest „rabuśnikiem i łajdakiem”. On biadoli, rozdziera szaty, mimo iż jest zupełnie nagi. Obaj jesteśmy zagubieni w świecie i historii.
Odbierać to można w dodatku jako atak na chrześcijaństwo, na którym wyrasta europejska cywilizacja z jej indywidualizmem i kultem osoby (Osoby), sięgającym przez Maritaine’a aż do Arystotelesa. Pan naprawdę uważa, że prawa jednostki to nie jest wartość, którą warto chronić? Tego pan nie znajdzie przecież w islamie…
Ufam, że wystarczająco dobrze poznała pani islam, jego teologię (chociaż nie istnieje ona w rozumieniu europejskim), doktrynę, filozofię i historię, żeby tak autorytatywnie postawić twierdzenie o braku praw jednostki w tej religii… Uogólnienia na temat islamu widzianego z Europy, niepoparte dogłębną wiedzą i doświadczeniem, głoszą ludzie bardzo niechętni islamowi, kreując i rozpowszechniając bardzo negatywny obraz tej religii (nie myślę tutaj o pani). Oczywiście, podobnie czyni wielu muzułmanów, twierdząc dokładnie to samo: że współczesny Zachód nie szanuje człowieka. Ludzie Zachodu biją na alarm, wołając, że prawa kobiet są nagminnie łamane w świecie islamu. Dokładnie to samo robią niektórzy muzułmanie i muzułmanki, oceniając życie kobiet zachodnich. O tak, bardzo często uogólniają i przesadzają w swoich ocenach Zachodu, ale po wiekach kolonializmu, niewolnictwa, dwóch wojnach totalnych, Hiroszimie i Nagasaki trochę można ich zrozumieć… Ja także rozumiem i pani opinię. Stoję obiema nogami w obu tych światach. Mam wrażenie, że więcej widzę, chociaż nie jestem do końca pewien… Rozmowa z nagim dżinistą to nie jest żaden atak na chrześcijaństwo. Digambari i ja (ja?) toczymy namiętny dialog na stopniach katedry, w cieniu hinduskiej świątyni…
No właśnie nie dialog. On oskarża, a pan milczy – tak to obiektywnie wygląda, tak pan to napisał…
No, nie milczę zupełnie, trochę mu odpowiadam, mówię na przykład: „No, but you see…” albo: „Niech pan mnie posłucha, to nie jest tak…”, albo: „A ta dupa, sir?”
Zadaję mu też fundamentalne pytanie: „What about jazz, sir?” Nie zrozumiemy się przy pomocy słów, mówimy odmiennymi językami, chociaż digambari zdecydowanie lepiej zna mój świat niż ja jego, dlatego to on mówi, a nie ja. Poza tym, co bardzo istotne, to nie jego rodacy kolonizowali mój świat, tylko moi (Europejczycy) jego. Ja tak naprawdę nie do końca pojmuję świat, w którym się znalazłem, Indie. Hindus o tym dobrze wie, parokrotnie pyta: „Wiesz, gdzie jesteś…?”
Ja nie wiem, gdzie jestem. I tak jest od wieków. Churchill nazywał Hindusów i ich religie „bestialstwem”, a Gandhiego „bezczelnym półnagim fakirem”. Potem mordował i rabował. Nagi dżinista wygłasza istotną dla całej dyskusji kwestię: „My polish friend, ty znowu byś chciał, żebym ja mówił do ciebie tylko twoim językiem, językiem Zachodu – a ja ci tego nie mogę tak prosto wyjaśnić, ale, wiesz… ale… ja ci to mogę zatańczyć”.
I wychodzi poza słowa, tańcząc taniec, którego ja nie znam, a który przypomina taniec chasydów, bo przecież mówimy o zbrodniach i nietolerancji… On wychodzi do mnie z hinduskim tańcem, w którym migają duchy starych, chasydzkich rebe, ja proponuję jazz. On był na koncercie Coltrane’a w Londynie, ja rozmyślam nad jego kulturą,