Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur

Читать онлайн книгу.

Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję - Sławomir Nieściur


Скачать книгу

      Bokiem, z przyciśniętymi do tułowia rękoma, by nie dostać się w zasięg kłapiących groźnie nożyc i huczących ogniem palników, Ian wcisnął się w wąski przesmyk między ścianą a rumowiskiem, modląc się przy tym w duchu, by demontowany od spodu stos nie runął nagle, grzebiąc go pod tonami metalu.

      – Brawo, pułkowniku! – usłyszał Duvalla, gdy dysząc ciężko, stanął po drugiej stronie zwałowiska. – Drzwi są dziesięć metrów przed panem, we wnęce za tą żółtą barierką. Trzeba ją będzie przesunąć.

      – Ładna mi barierka… – westchnął Ian na widok ciężkiej, metalowo-betonowej konstrukcji blokującej dostęp do wrót. – To waży ze dwie tony!

      – Chętnie skierowałbym do tego zadania jakiś automat, ale sam pan widzi, jaka jest sytuacja – powiedział inżynier. – Proszę spróbować, powinna dać się ruszyć.

      – Powinna dać się ruszyć… – powtórzył Ian sceptycznie.

      Obszedł barierę, obmacał, po czym zaparł się barkiem o metal i spróbował ją przepchnąć. Bez rezultatu. Masywna podstawa konstrukcji tkwiła w miejscu jak przyśrubowana.

      – Nic z tego – wysapał po kilku próbach.

      – Cholera jasna! – dobiegło z głośnika.

      – Dajcie mi jeszcze chwilę.

      Przykucnął i obmacał krawędzie postumentu. Przez zaparowaną oddechem szybkę hełmu widział jedynie rozmazane kontury bloczków. Postanowił zaczekać, aż system wentylacji osuszy wizjer. Manipulując koniuszkiem języka, przywołał na wyświetlacz drzewko komend, po czym ignorując pojawiające się przed oczyma ikonki ostrzeżeń, podniósł do maksimum parametry temperatury wewnątrz skafandra. Już po chwili z umieszczonych w tylnej części hełmu nawiewów zaczęło buchać ciepłe, niemal gorące powietrze. Gdy mgiełka na szybce wizjera zniknęła, zmniejszył temperaturę i ponownie przyjrzał się podstawie bariery. Dopiero teraz dostrzegł rządek niewielkich, wpuszczonych w płyty podłoża kotew, których pazurki wczepione były w postument.

      – Jest przymocowana hakami – oznajmił.

      – Ekhm… – odchrząknął z zakłopotaniem Duvall. – No tak, zabezpieczenie. Przepraszam, pułkowniku, na śmierć o tym zapomniałem. Będzie pan umiał to rozpiąć?

      – Żaden problem – odrzekł Ian. Jeden po drugim zaczął zwalniać zatrzaski. Szpikulce kolejno odskakiwały od betonu i wciągnięte przez mechanizm sprężynowy znikały w podłodze. Dalej poszło już gładko. Uwolnioną ze stalowych szponów barierę bez większego wysiłku odciągnął jak najdalej od wnęki, a potem uprzątnął walające się przy wrotach, oklejone wysychającym już szlamem blaszane pojemniki. Następnie podszedł do blokującej odrzwia poprzecznej sztaby, umieszczonej na połyskującej od smaru prowadnicy.

      Choć wyglądała na solidną, gładko odjechała na bok. Potężne wrota przy akompaniamencie syku pneumatyki zaczęły się powoli otwierać.

      Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, wyszedł z wnęki i energicznie pomachał rękami.

      – Doskonale, pułkowniku – zachrobotało w komunikatorze. – Proszę teraz odsunąć się jak najdalej od wejścia. Nie wszystkim automatom zdążył się zaktualizować harmonogram i mogą być cokolwiek zdezorientowane. Dam panu znać, gdy już wyjedzie ostatni i droga będzie wolna.

      7

      Stocznia naprawcza

      Układ planetarny Epsilon Eridani

      – No to jak? Gotowi na przygodę? – spytał Lupos.

      Wsparty o reling, przyglądał się z zainteresowaniem wysiłkom czwórki stoczniowców, mocujących się z potężną dźwignią blokady zaczepów, trzymających w stalowych szczękach zarekwirowany kuter patrolowy.

      Smukły, kształtem przypominający ogromną kroplę rtęci kadłub okrętu połyskiwał srebrem kilkanaście metrów niżej, kontrastując elegancją z poobijanymi, a w wielu miejscach także zdeformowanymi kratownicami doku remontowego, na wpół wysuniętymi pordzewiałymi kołnierzami śluz awaryjnych i łuszczącymi się prętami długich, teleskopowych cum. Jeszcze niżej rozlewało się plamą głębokiej czerni masywne cielsko „Rubieży”. Krążownik, spięty ze stacją skomplikowanym systemem mocowań, wyglądał jak zawieszony w przestrzeni ogromny rekin młot.

      – Tak jest, panie komandorze – odpowiedział porucznik Moss. W stalowoszarym wspomaganym kombinezonie bojowym, z zawieszonym na jednym ramieniu potężnym karabinem szturmowym i staroświeckim brezentowym workiem marynarskim na drugim, wyglądał zawadiacko i jednocześnie groźnie.

      – Gotowa – skinęła głową Sniegowa. U jej stóp spoczywał pokaźnych rozmiarów pojemnik podróżny. Pod pachą trzymała zwiniętą w zgrabny rulon konsolę terminala podręcznego. Podobnie jak Moss, miała na sobie kombinezon bojowy, tyle że w jego niewspomaganej wersji, bez pancernych osłon. Na biodrze dziewczyny kołysała się kabura, z której wystawała rękojeść beretty, broni równie archaicznej co plecak Mossa.

      – Skąd wytrzasnęliście te artefakty? – zdziwił się Lupos, łypiąc łakomie na pistolet, a potem przenosząc wzrok na tobołek porucznika. Jak większość mieszkańców układu Epsilon miał dziwną słabość do wytworów przemysłu ziemskiego, zwłaszcza tych zabytkowych. – Muzeum okradliście czy jak?

      – Ależ skądże! – roześmiał się Moss. – Pamięta pan nasz postój na orbicie AEgira? Akurat demontowali jeden z tych starych okrętów kolonizacyjnych… – Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć nazwę jednostki. – Bodajże „Lincolna” – powiedział po ­chwili. – Ponoć oberwał jakimś śmieciem, stracił silniki manewrowe, reaktor i w ogóle całą maszynownię. Wyklepać się tego już nie dało, a że wrak wypadł z orbity geostacjonarnej, postanowili go rozmontować, żeby opadając na glob, nie wyrządził większych szkód. No i w związku z rozbiórką zorganizowali aukcję demobilu. Zresztą nie tylko demobilu. Ian… to znaczy pułkownik Dressler, za półdarmo wylicytował bank pamięci. Mówię panu, całe petabajty danych, wszystko na oryginalnych kościach i w oryginalnych formatach. Farciarz.

      – O wypadku wiem… – Lupos pomasował się po szczęce. – Ale że była jakaś aukcja, słyszę pierwszy raz.

      – Bo ona nie była taka do końca oficjalna, komandorze – odezwała się Sniegowa, piorunując Mossa wzrokiem. – Dowiedzieliśmy się o niej zupełnym przypadkiem. Zanim dolecieliśmy na miejsce, większość artefaktów była już wyprzedana. Pułkownik rozegrał to o wiele sprytniej, bo zamiast tracić czas i tłuc się z nami na orbitę, obszedł po prostu zabezpieczenia serwerów i uzyskał dostęp do licytacji elektronicznej. Nam udało się zdobyć tylko te oto drobiazgi… – Poklepała się po kaburze.

      – Mogliście dać mi znać – powiedział Lupos z wyrzutem.

      – Nie mogliśmy, panie komandorze – zaoponował porucznik. – Pan w tym czasie przebywał na planecie.

      – Faktycznie… Cholerna inspekcja platform – przypomniał sobie komandor. – Taka okazja… – westchnął markotnie. – Taka okazja…

      Na dole szczęknęło coś raz i drugi, zaraz potem rozległ się przyprawiający o ciarki zgrzyt metalu, a następnie głośne przekleństwa i jeszcze donośniejszy śmiech. Zaniepokojony Lupos wychylił się przez barierkę.

      Jeden z dokerów klęczał obok feralnej dźwigni i trzymając się dłońmi za krocze, jęczał z bólu, obok niego leżał odłamany fragment metalu, zaś dwójka jego kompanów rechotała na całe gardło, nic sobie nie robiąc z cierpienia towarzysza. Czwarty z mężczyzn obchodził ostrożnie chwiejący się na pająkowatych kończynach automat spawalniczy. Długie, zakończone elektrodą ramię maszyny,


Скачать книгу