Gomorra. Roberto Saviano
Читать онлайн книгу.rozsypały się jak domek z klocków. Wiadomość rozniosła się natychmiast po całym osiedlu. Do miejsca, gdzie pracował spychacz, przyjechała gromada chłopców na motorach i skuterach. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem, wpatrywali się tylko nieruchomo w robotnika, który kierował maszyną. Pod ciężarem tych spojrzeń robotnik zatrzymał spychacz i wskazał ręką na sierżanta policji, jakby chciał powiedzieć, że to on wydał mu polecenie. Chciał skierować złość chłopców na kogoś innego, zdjąć tarczę strzelniczą ze swojej piersi. Był przerażony. Zamknął się w kabinie. Otoczono go. W jednej chwili rozpętała się walka uliczna. Robotnikowi udało się uciec w samochodzie policyjnym. Chłopcy wyładowali złość na spychaczu, potem puste butelki po piwie napełnili benzyną, przelewając ją bezpośrednio z baków swoich skuterów. Obrzucili kamieniami okna szkoły niedaleko Parco Verde. Zburzono im kapliczkę Emanuele? Niech wszystko inne też będzie zburzone. Z okien rzucano talerzami, sztućcami i wazonami. Następnie poszły w ruch butelki z benzyną. Ze śmietników ustawili barykadę i podpalili wszystko, co tylko się dało podpalić. Przygotowali się do długiej bitwy. Było ich kilkuset, mogli długo wytrzymać. Rozruchy rozszerzały się, zaczynały dochodzić do niektórych dzielnic Neapolu.
I wtedy pojawił się pewien człowiek, ktoś z niedaleka. Wszystkie drogi dojazdowe były zablokowane przez policję i karabinierów, a jednak ten czarny samochód terenowy przedostał się do samego centrum konfliktu. Kierowca skinął ręką, ktoś otworzył drzwi i paru chłopców weszło do środka. Nie minęły dwie godziny, a w Parco Verde został przywrócony całkowity porządek. Chłopcy zdjęli chustki z twarzy, zgasili płonące śmieci, rozebrali barykady. Zainterweniował któryś z klanów mafijnych. Parco Verde jest zagłębiem młodej siły roboczej dla kamorry. Ktokolwiek zechce, może zwerbować tutaj pracowników najniższego szczebla, siłę roboczą tańszą nawet niż nigeryjscy czy albańscy dealerzy narkotyków. Wszystkie klany posługują się chłopcami z Parco Verde: Casalesi, Mallardo z Giugliano, „tygrysy” z Crispano. Zostają dealerami i płaci im się stałą pensję, bez procentu od zysku z rozprowadzonych narkotyków. Pracują często na terenach bardzo odległych od miejsca zamieszkania, lecz w obawie przed utratą pracy nigdy nie żądają zwrotu wydatków na benzynę. Na tych chłopcach można polegać, sumiennie wykonują swoje obowiązki. Niektórych wykańcza heroina, narkotyki ubogich. Niewielu ratuje się przed takim losem; niektórzy chłopcy wstępują do szkoły wojskowej i przenoszą się daleko, niektóre dziewczęta wyjeżdżają i nigdy więcej nie wracają w rodzinne strony. Nikt prawie z nowej generacji nie zostaje przyjęty do żadnego z klanów. Pracują dla kamorry, ale nigdy nie staną się kamorystami. Klany nie chcą ich w swoich szeregach, wykorzystują tylko ich pracę. Chłopcy nie są fachowcami i nie mają zmysłu handlowego. Wielu spełnia funkcję kurierów: jeżdżą do Rzymu z plecakami pełnymi haszyszu. Wciskają pedał gazu do deski i po półtorej godziny docierają do przedmieść stolicy. Nie otrzymują za to dodatkowego wynagrodzenia, ale bywa, że po dwudziestu takich podróżach dostają w prezencie skuter. Odbierają to jako cenny, z niczym nieporównywalny zarobek, nie do osiągnięcia przy żadnym innym zajęciu, które mogliby znaleźć w rodzinnych stronach. Faktem jest, że przewożą towar o wartości co najmniej dziesięć razy wyższej niż cena motoru. Oni o tym nie wiedzą, nie mogą sobie tego nawet wyobrazić. Jeżeli noga im się powinie, dostaną dziesięcioletni wyrok, a ponieważ nie należą do klanu, nikt nie opłaci im wydatków sądowych ani nie otoczy opieką rodziny. Ale gdy jeżdżą do Rzymu, myślą tylko o tym, by dotrzeć tam jak najszybciej i nie dać się złapać.
Przy niektórych barykadach walki potrwały trochę dłużej, w zależności od ładunku gniewu i agresji rebeliantów, ale szybko wszystko się skończyło. Klany nie obawiały się rozruchów ani nawet szumu, jaki podniósł się wokół nich. Dla nich chłopcy mogli równie dobrze pozabijać się i spalić wszystko w okolicy; nie kiwnęliby palcem. Problem polegał na tym, że z powodu walk nie mogli dla nich pracować i Parco Verde straciło swą funkcję magazynu siły roboczej, do którego można w razie potrzeby sięgnąć minimalnym kosztem. Wszystko więc powinno wrócić jak najszybciej do poprzedniego stanu. Chłopcy muszą zabrać się z powrotem do pracy, a raczej muszą być znowu gotowi podjąć każdą pracę na każde wezwanie. Zabawa w rozruchy musi się skończyć.
Byłem na pogrzebie Emanuele. Piętnaście lat na niektórych szerokościach geograficznych jest liczbą jak każda inna. W tych stronach śmierć w wieku piętnastu lat uważana jest raczej za egzekucję wyroku niż za odebranie życia. W kościele widziałem wielu chłopców o ponurych twarzach. Co jakiś czas któryś z nich coś krzyknął, na placu przed kościołem wielu skandowało rytmicznie: „na za-wsze z na-mi… na za-wsze z na-mi…”. Tak zwykle wołają ultrasi na stadionie, gdy popularny piłkarz schodzi z boiska po swoim ostatnim meczu. Tutaj nie byli na stadionie, a skandowane hasło było przesycone gniewem. W kościele znajdowali się też policjanci w cywilnych ubraniach, trzymali się z daleka od bocznych naw. Wszyscy od razu ich rozpoznali, ale to nie była odpowiednia pora na załatwianie porachunków. Ja też zwróciłem na nich uwagę, a i oni wyodrębnili mnie w tłumie wypełniającym kościół, nie znalazłszy mojej twarzy w archiwum pamięci. Jeden z nich zagadnął mnie, jak gdyby chciał zmniejszyć moje przygnębienie: „Wszyscy ci, których tu widzisz, byli już karani. Handel narkotykami, kradzieże, napady rabunkowe… Kilku z nich prostytuuje się… Nie ma nikogo, kto byłby całkiem czysty. Im więcej ich zginie, tym lepiej dla wszystkich…”.
Na takie słowa należałoby odpowiedzieć prawym sierpowym albo uderzeniem głową w nos, ale w rzeczywistości tak myśleli wszyscy. I może nawet mieli rację. Patrzyłem na tych chłopców, którzy zarobią sobie na dożywocie kradzieżą 200 euro – szumowiny, namiastki ludzi, dealerzy. Żaden z nich nie skończył jeszcze dwudziestu lat. Ojciec Mauro, proboszcz, który odprawiał mszę pogrzebową, wiedział, kogo ma przed sobą, wiedział, że żaden z tych chłopców nie jest niewinny.
„Chłopak, który zginął, nie był bohaterem…”
Nie trzymał otwartych dłoni, jak to zwykle robią księża wygłaszający kazania podczas niedzielnych mszy. Jego ręce były zaciśnięte w pięści. Nie przemawiał też tonem, jakim zwykle wygłasza się homilię. Był dziwnie zachrypnięty, jak ktoś, kto zbyt długo rozmawiał sam ze sobą, kto trzymał słowa w środku. Mówił głosem nasyconym gniewem, jakby z góry założył sobie, że dla nikogo nie będzie miał zmiłowania, niczego nie przemilczy.
Był jak ci południowoamerykańscy księża podczas ruchów protestacyjnych w Salwadorze, którzy nie mogli dłużej znieść odprawiania mszy za ofiary rzezi, przestawali mówić o miłosierdziu Bożym i zaczynali krzyczeć. Ale tutaj nikt nie wie, kim był Romero. Z ojca Mauro emanowała niesamowita energia. „Nikt nie może zaprzeczyć, że Emanuele ponosi odpowiedzialność za swoje czyny, ale pozostaje faktem, że miał tylko piętnaście lat. W innych częściach Włoch piętnastoletni chłopcy chodzą na basen i na lekcje tańca towarzyskiego. Tutaj jest inaczej. I Pan Bóg na pewno będzie miał na uwadze, że te straszne grzechy popełnił piętnastolatek. Ale jeżeli w południowych Włoszech piętnaście lat wystarczy, żeby pracować, a także kraść, zabijać i umierać od kuli, wystarczy też, by ponosić odpowiedzialność za wszystkie te czyny”.
Wciągnął głęboko nosem duszne powietrze kościoła i mówił dalej: „Mimo wszystko piętnaście lat to tak niewiele, iż musimy bardzo głęboko zastanowić się nad przyczynami tego, co się stało, i rozłożyć odpowiedzialność za czyny Emanuele także na innych. Piętnaście lat tego chłopca puka do sumień tych, którzy mają usta pełne słów o praworządności, pracy, zobowiązaniach. A raczej nie tyle puka, ile wali pięścią…”.
Proboszcz skończył kazanie. Nikt nie zrozumiał tak całkiem, do końca, co chciał powiedzieć. Nie było przy tym przedstawicieli władz ani żadnych instytucji. Chłopcy obecni w kościele robili coraz większe zamieszanie. Trumna została wyniesiona z kościoła przez czterech