Bo trzeba żyć. Apolonia. Ewa Szymańska

Читать онлайн книгу.

Bo trzeba żyć. Apolonia - Ewa Szymańska


Скачать книгу
57"/>

      Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

      Projekt okładki i stron tytułowych

      Anna Damasiewicz

      Zdjęcia na okładce

      © Ysbrand Cosijn | Depositphotos.com

      © Matthew Gibson | Depositphotos.com

      Redakcja

      Bookman

      Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

      Grzegorz Bociek

      Korekta

      Barbara Kaszubowska

      Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

      Wydanie I, Katowice 2019

      Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

      [email protected]

      www.szaragodzina.pl

      Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

      ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

      tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

      [email protected]

      www.dictum.pl

      © Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

      ISBN 978-83-66201-63-7

      Moim córkom

      Ślub

      Apolonia Niemyjska popełniła mezalians. Szlachcianka z dziada pradziada, dziedziczka, było nie było, jakiegoś tam majątku i znanego w okolicy nazwiska zakochała się w chłopie. Może i zamożnym, ale w końcu tylko chłopie, zwykłym wozaku. Bo nawet nazwisko, które nosił, jakoś krótko i nędznie brzmiało. Zwyczajny Bąk – gdzież mu startować do Niemyjskich? A mimo to panna Apolonia upatrzyła go sobie, pokochała i nijak nie dała się odwieść od raz podjętej decyzji, żeby się za niego wydać.

      Inna sprawa, że kandydatów znowu tak wielu nie miała, a w latach już była, bo coś na dwudziesty siódmy rok jej szło. Zważywszy na jej sytuację, nie dziwiło to jednak za bardzo. Posag, jaki by nie był, choć nie był znów taki znaczny, jak powszechnie sądzono, pewnie by i zachęcił kogo spośród okolicznego ziemiaństwa, które więcej herbowych pretensji niż majątków posiadało, ale problem tkwił w czym innym. Otóż Apolonia, jak to się na wsi mówiło, była kuternogą. Urodziła się z prawą nogą krótszą prawie o półtora centymetra i nieco szpotawą stopą. Ukryć się tego nie dało, bo choć poza tym dziewczyna była słusznego wzrostu i w sumie niebrzydka, to trochę krzywo się trzymała i dość mocno kuśtykała, podpierając się tylko palcami skrzywionej stopy. Nic dziwnego, że inne panny, o podobnych posagach, ale za to proste, bardziej niż Apolonia skupiały na sobie uwagę młodych mężczyzn. Zresztą z powodu swej ułomności już w dzieciństwie miała ona niewiele okazji do zawierania znajomości, przez większość czasu przebywając w domu. Kręciła się przy gospodarstwie, trochę szyła, ale zazwyczaj spędzała czas na czytaniu, które od małego było jej ulubionym zajęciem. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że pomimo wielkiej miłości do książek, nie miała ona żadnego konkretnego wykształcenia. Trochę może z powodu kalectwa, bardziej chyba jednak ze zwykłego zaniedbania. Matka Apolonii zmarła bowiem, gdy dziewczynka miała zaledwie cztery lata. Ojciec, choć najął niańkę do opieki nad dzieckiem, nigdy jakoś nie pomyślał, aby zatrudnić dla niej nauczyciela. Sam nauczył córkę czytać i liczyć, a reszta jej wiedzy tak naprawdę była sprawą przypadku i to, że dziewczyna nie była kompletnym nieukiem, wynikało bardziej z jej wrodzonej inteligencji i ciekawości niż systematycznej nauki. Apolonia czytała wszystko, co wpadło jej w ręce – od klasyki, której całkiem pokaźny zbiór pozostawiła w spadku matka, po podręczniki braci i gazety prenumerowane przez ojca. Tak naprawdę nikt nie wiedział, a może nawet i się nad tym nie zastanawiał, czy to kalectwo miało decydujący wpływ na usposobienie dziewczynki, czy też taka się po prostu urodziła. Wychowywana właściwie bez kobiet, kochana, ale nigdy nadmiernie nie pieszczona, od dziecka była poważna, spokojna i raczej zamknięta w sobie. Do ludzi się specjalnie nie garnęła, choć nie można powiedzieć, żeby była ponura czy dzika. Ot, wydawało się, taka chłodna natura, która żyje w kręgu własnych spraw i nie potrzebuje specjalnie innych ludzi, by być, jeśli nie w pełni szczęśliwą, to przynajmniej zadowoloną.

      Nic więc dziwnego, że stary pan Niemyjski, rozważywszy całą sytuację jeszcze na parę lat przed śmiercią, zdecydował, że córce stan małżeński raczej nie jest sądzony, lecz że mając zapewnioną przyzwoitą rentę po rodzicach, co da jej poczucie niezależności, będzie żyła przy starszych braciach – Tadeuszu i Andrzeju. Sporządziwszy stosowny zapis w testamencie, o los jedynaczki będąc spokojnym, pan Niemyjski zmarł jakiś czas potem.

      Apolonia miała wtedy prawie dwadzieścia cztery lata i przez kolejne dwa żyła zgodnie z wolą ojca. Prowadziła dom, uprawiała z pomocą starej Agaty przydomowy ogródek, trochę pomagała braciom, którzy nawet chętnie ją w interesy gospodarskie włączali. Nigdy się na nic nie skarżyła, nie narzekała. Wydawało się więc, że cała trójka będzie tak sobie żyła spokojnie i bez zbędnych ekscesów, zwłaszcza że żadne z rodzeństwa temperamentem wielkim się nie odznaczało. Obaj bracia, mimo że już dobrze po trzydziestce, do żeniaczki nie dążyli. Byli to spokojni mężczyźni, pracowici i skromni, choć niepozbawieni dumy. Siostrę obaj bardzo kochali i choć była sporo od nich młodsza, traktowali z szacunkiem, licząc się z jej opinią we wszystkich niemal sprawach.

      Jakież więc było ich zdumienie, gdy pewnego wieczoru Apolonia, odczekawszy, aż Agata sprzątnie po kolacji, niespodziewanie oświadczyła, że wychodzi za mąż. Tadeusz na chwilę zamarł w bezruchu ze swoim cowieczornym kieliszkiem orzechówki w ręce. Młodszy Andrzej zaczął się śmiać, sądząc, że Apolonia żartuje. Ochota do śmiechu prędko mu jednak minęła, gdy siostra nieco drżącym głosem powtórzyła drugi raz to samo. Zaczęli ją wtedy obaj zasypywać pytaniami, nadal nie bardzo wierząc w jej słowa, bo skąd niby i jakim sposobem ona, która prawie nigdy nie wyściubia nosa z domu, miałaby zapoznać kogoś nadającego się na męża? Powoli jednak do nich dotarło, że Apolonia nie żartuje, a gniew już zupełny ich ogarnął, gdy prawdę do końca im wyjawiła.

      Franciszek Bąk znany był braciom dobrze i nawet przez nich poważany, mimo iż wywodził się z chłopskiej rodziny. Był człowiekiem rozsądnym i generalnie cieszącym się w okolicy dobrą opinią. Chociaż nie ma co kryć, że byli i tacy, którzy krzywo na niego patrzyli. Zarówno chłopów, jak i właścicieli okolicznych majątków kłuło bowiem w oczy to, że się, jak to mówiono, wysferzył. Zresztą nie od Franciszka się to zaczęło, bo już jego stryj, który był proboszczem w Radzyniu, chłopską tradycję porzucił. On też umyślił chłopaka na drogę duchowną pociągnąć i przez kilka lat łożył na jego naukę. Franciszek jednak powołania nie miał i choć stryj nie był tym zachwycony, do seminarium nie wstąpił. Gospodarował na ojcowskim gruncie, jednak tych kilka lat spędzonych w szkole miały na niego widoczny wpływ, wyrabiając w nim potrzeby i nawyki – dziwne i niezrozumiałe zdaniem jednych, śmieszne, bo „pańskie”, według innych. Cenił sobie nowoczesność i bez oporów porzucał dawne zwyczaje, co i rusz wprowadzając w gospodarstwie jakieś nowinki. Jako jeden z pierwszych w okolicy zaczął na przykład stosować płodozmian i za pośrednictwem kółka rolniczego w Łukowie sprowadzał aż z Lublina nawozy sztuczne. Niektórzy mieli mu to za złe, zwłaszcza że gospodarstwo, choć stosunkowo nieduże, całkiem nieźle prosperowało. W dodatku, jakby mu tego było mało, parę lat wcześniej najął się do świeżo powstałego tartaku i drewno na kolej woził, a interes ten też okazał się intratny, tak że zatrudnił już parobka do pomocy, a leśnictwo podpisało z nim stałą umowę.

      Apolonia


Скачать книгу