Farma lalek. Wojciech Chmielarz
Читать онлайн книгу.miał do dyspozycji wystarczająco długi patyk. Martwił go natomiast Borkowski, i to nie tylko ze względu na cygańskie uprzedzenia. Chłopak był starszym posterunkowym. Ile mógł służyć? Dwa, trzy lata? Tacy młodzi jak on ciągle wierzą, że pracują w policji, żeby walczyć ze Złem. Aż się palą do akcji, a w nocy, na patrolu puszczają w radiowozie na cały regulator Błękit Policyjnych Lamp: Kim w ogóle jesteś, że nazywasz nas psami / Wy, kurwy z ulicy, jesteście zerami / Solą w oku miasta – my porządek siejemy / Wjeżdżamy pełną kurwą, patologii kres niesiemy. Tymczasem w spojrzeniu Borkowskiego komisarz dostrzegał taką apatię, jakby chłopak zdążył się już zderzyć ze ścianą.
Wyszedł z komisariatu wprost na skąpane w wiosennym słońcu podwórze. Minął radiowozy na parkingu, bramę wejściową, a potem skręcił w prawo, żeby stanąć po kilku krokach. Z konsternacją obserwował mijających go mężczyzn, ubranych w zbyt grube na tę pogodę garnitury, oraz kobiety, z których każda miała na sobie najlepszą bluzkę i sięgającą za kolana spódnicę. Dopiero po chwili do Mortki dotarło, że jest niedziela, a ludzie wracają właśnie ze mszy w pobliskim kościele.
Po drugiej stronie ulicy kilka osób stanęło w kółku. Gestykulowały energicznie, co chwila z niepokojem lub ekscytacją wskazując na komisariat. Obok nich na ławeczce siedziała młoda, najwyżej dwudziestopięcioletnia kobieta – ostrzyżona na krótko blondynka w znoszonych dżinsach i niedbale zarzuconej na ramiona skórzanej kurtce. Całkiem ładna, ale wygląda trochę wulgarnie, zauważył Mortka. Dziewczyna jakby wyczuła jego myśli, bo nagle skierowała swój wzrok na komisarza i posłała mu prowokujące spojrzenie. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie miał czasu się przyjrzeć. Natychmiast się odwrócił i ruszył przed siebie szybkim krokiem. Postanowił się przejść, odświeżyć trochę głowę i myśli.
Zadyszkę złapał po około stu metrach i wcale go nie tłumaczyło, że szedł pod górę. Po prostu podobnie jak Lupa czuł się stary i zmęczony. Chociaż zapewne z zupełnie innych powodów.
Dostał przydział do programu „Most” tuż po zakończeniu ostatnich formalności związanych ze sprawą podpalacza z Ursynowa. Jedna z jego ofiar, młody student o imieniu Piotrek, była przez pewien czas współlokatorem Mortki. Komisarz zastrzelił sprawcę podczas akcji, którą przełożeni uznali za samowolną i absolutnie niepotrzebną. W rezultacie trafił na dywanik komisji dyscyplinarnej. Nie został w żaden sposób ukarany, bo jego szef, podinspektor Andrzejewski, nie miał zamiaru bruździć w aktach jednego ze swoich najlepszych śledczych. Wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie śmierć Klaudii Kameron, jeszcze jednej osoby zamieszanej w sprawę tego podpalacza. Zginęła potrącona przez samochód. Odpowiedzialnego za wypadek szybko złapano, a ten do wszystkiego się przyznał. Mimo to Andrzejewski podejrzewał, że Mortka miał z tą śmiercią coś wspólnego. Nie potrafił tego jednak udowodnić, więc nigdy nie wypowiedział publicznie swoich podejrzeń. Było je jednak widać w jego grymasach, gestach, słychać w chłodnym tonie głosu, kiedy pewnego razu wezwał komisarza do swojego gabinetu i rzucił mu prosto w twarz: „Program »Most«, Krotowice, cztery miesiące. Żebyś przemyślał swoje podejście do służby”, po czym kazał się wynosić.
Policjant rozumiał, że te cztery miesiące były potrzebne głównie Andrzejewskiemu, by mógł się w spokoju zastanowić nad tym, co ma właściwie zrobić z komisarzem. Ale i Mortka chciał jak najlepiej wykorzystać ten czas. Jadąc tutaj, planował, że w końcu się do siebie weźmie. Przejdzie na lekką dietę, zacznie ćwiczyć na świeżym górskim powietrzu, trochę poczyta, odpocznie i wymyśli, co właściwie zrobić z własnym życiem. Jedno było dla niego jasne i oczywiste. To, że po powrocie odejdzie ze służby.
Po niemal dwóch miesiącach w Krotowicach niczego już nie był pewien. Biegać poszedł raz, i to mimo leżącego ciągle na ulicach śniegu. Następnego dnia miał straszne zakwasy, katar i gorączkę, która na szczęście wkrótce minęła. Natomiast zalegający w nosie i gardle zielonkawy glut miał mu towarzyszyć przez kolejne trzy tygodnie. Co do odchudzania, to miał wrażenie, że waży więcej, niż kiedy przyjechał z Warszawy. Zapewne dlatego, że tutaj podstawą jego diety była kupowana w Biedronce i odgrzewana potem w mikrofali gumowata pizza, podczas gdy w stolicy, pozbawiony kuchenki mikrofalowej, odżywiał się odrobinę zdrowiej, bo kupowanymi w budce kebabami. Największą klęskę poniósł jednak w dziedzinie życiowych przemyśleń. Wciąż nie wiedział, co będzie robił po powrocie. Co więcej, nie miał nawet najmniejszego pomysłu na to, nad czym powinien się zastanawiać. Żadnej wizji przyszłości, a nawet marzeń na temat tego, kim chciałby się stać. Za to przeczytał dwie książki: Amerykańskich bogów Neila Gaimana i jakiś kryminał jednego z popularnych ostatnio szwedzkich autorów. Nawet mu się podobały. Tylko że to w niczym nie pomogło. Dalej był tym samym smutnym trzydziestoparoletnim facetem, któremu wiele lat temu życie wymknęło się z rąk i który nawet nie wiedział, co zrobić, żeby odzyskać nad nim kontrolę.
Szedł przed siebie, mijając dwupiętrowe szare bloki kryte czerwoną dachówką. Na niektórych parapetach leżały zwinięte w rulon koce. Wbijały się w nie łokciami starsze kobiety, wygrzewające się na słońcu niczym koty. Podwórka tonęły w zieleni odradzających się po długiej zimie krzewów, a pomiędzy drzewami rozwieszono sznury na bieliznę, na których suszyły się ubrania i prześcieradła.
Pod nogami Mortki wylądowała piłka. Zatrzymał ją stopą, zanim zdążyła stoczyć się w dół ulicy, i podniósł. Grupa chłopców machała do niego, dając znaki, że zguba należy do nich. Rzucił im futbolówkę i uśmiechnął się lekko, kiedy łagodnym łukiem doleciała do celu. Jeden z dzieciaków krzyknął mu „dziękuję” i wrócili do gry.
Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy. Ważąc go w dłoni, zastanawiał się, do kogo ma zadzwonić. Miał ochotę wybrać numer Oli i wytłumaczyć jej, co się stało, dlaczego nie mógł pożegnać się z chłopcami, opowiedzieć o odnalezionych w starej kopalni ciałach. Ale ona pewnie nie będzie chciała słuchać. Odpowie coś nieuprzejmego i zaczną się kłócić, wrzeszcząc do słuchawek, oddaleni od siebie o ponad czterysta kilometrów. Nie, to nie miało sensu. Zadzwonił do Kochana.
– Cześć, Kuba. – Podkomisarz, kolega z Komendy Stołecznej, odebrał po dwóch sygnałach. – Co tam słychać na wygnaniu?
Mortka już otworzył usta, ale zdał sobie sprawę, że nie chce opowiadać o wydarzeniach ostatniej nocy. Nie czuł się na siłach, by to wszystko relacjonować. Poza tym podkomisarz nawet nie byłby specjalnie zainteresowany.
– Jest taka jedna sprawa, ale to nieważne. Co w Warszawie?
– Pedały przyjeżdżają.
– Nie rozumiem.
– Nasza dumna stolica będzie gościć Paradę Równości. Z tej okazji zjadą do nas pedały z całej Europy. No i jest rozkaz, żeby ich ochraniać. Ponieważ sama prewencja zapewne nie wystarczy, żeby zabezpieczyć cały pochód i trasę, a góra spodziewa się problemów, to zaganiają do tej roboty nas wszystkich.
– Ciebie też?
– Tak. Już się boję. Zastanawiam się, czy sobie korka w dupę nie wsadzić. Wiesz, żeby nikt mnie nie zapiął niespodziewanie, kiedy tylko się obrócę. Chociaż istnieje ryzyko, że jak tak zrobię, a ktoś jednak spróbuje, to mi ten korek wbije głębiej. I będzie kłopot. – Kochan zarechotał do słuchawki. – Tak więc masz szczęście, że cię tu nie ma, Kuba – kontynuował podkomisarz, kiedy już przestał się śmiać.
– A jak Andrzejewski? Wspominał coś o mnie?
– Nie. Ani słowem.
– Jasne. Słuchaj, Darek, mam do ciebie sprawę. Jesteś może w pracy?
– No, niestety tak. Służbę dzisiaj mam.
– W takim