Farma lalek. Wojciech Chmielarz

Читать онлайн книгу.

Farma lalek - Wojciech Chmielarz


Скачать книгу
postanowił szybko zmienić temat, zanim wda się w beznadziejną kłótnię, z której nic nie będzie wynikało.

      – Jakie są stosunki Janka z Martą? – Po twarzy kobiety przemknął grymas oburzenia, kiedy usłyszała słowo „stosunki”, więc policjant szybko sprecyzował, co ma na myśli. – Lubią się? Bawią się razem?

      – Ona by chciała, on nie. To chłopiec, starszy. Ma swoje pomysły. Czasami ją bije, ale lekko. Jak to rodzeństwo. Poza tym ona nie pozostaje mu dłużna. Sam pan wie, jak to jest, nie?

      – Tak, wiem.

      – No właśnie.

      Kobieta skończyła palić i zgasiła niedopałek za oknem. Mortka przypatrywał jej się przez chwilę, rozważając to, co właśnie zobaczył i usłyszał. Joanna Gawryś na pewno nie była dobrą matką, ale nie należała też do tych złych. Mieściła się idealnie w kategorii bylejakości. Marta mogła przenocować u jednej z koleżanek, może u kogoś z rodziny, mogła też wpaść na jakiś szalony pomysł, który może przyjść do głowy tylko jedenastoletniemu dziecku, i wrócić do domu w ciągu godziny lub dwóch, a cała sprawa zakończy się na solidnym laniu. Bo też – Mortka w to nie wątpił – rodzina Gawrysiów prawny zakaz stosowania kar cielesnych wobec dzieci miała w głębokim poważaniu. Chociaż zapewne nie przekroczyli nigdy tej cienkiej granicy, która oddziela karanie od katowania. Zarazem jednak Joanna Gawryś, w przeciwieństwie do męża, rzeczywiście przejmowała się zniknięciem córki. Poza tym przeczucie, a raczej chęć zwalczenia krotowickiej nudy, podpowiadało komisarzowi, żeby potraktować tę sprawę poważnie.

      Sprawdził na czystej kartce w notatniku, czy długopis nie jest wypisany, a potem wyciągnął z kieszeni kurtki drugi, zapasowy, tak żeby mieć go w razie czego pod ręką. Uśmiechnął się przyjaźnie do kobiety.

      – Będzie pani taka uprzejma i odpowie mi jeszcze na kilka pytań.

      Kiedy wyszedł z bloku, komisarz Bogusław Lupa już na niego czekał, oparty o karoserię swojej terenowej toyoty RAV4. Mortce rzuciła się najpierw w oczy jedna z jego słynnych już kraciastych koszul, spod której wystawał biały podkoszulek. Lupa miał na sobie również jasnobrązową skórzaną kurtkę, dżinsowe spodnie i czarne buty à la kowbojki. Brakowało mu tylko kowbojskiego kapelusza i wykałaczki w ustach, a można by go wziąć za zaginionego w Karkonoszach amerykańskiego ranczera.

      Lupa zamachał do Mortki, który zaskoczony obecnością kolegi przystanął na moment.

      – Dowiedziałem się o zgłoszeniu zaginięcia jedenastolatki. Podobno ty się zająłeś tą sprawą. – Lupa przeszedł od razu do rzeczy.

      – Tak.

      Mortka podszedł do komisarza. Przywitali się uściskiem dłoni.

      – Poważna rzecz? – zapytał Lupa.

      – Być może.

      Lupa cmoknął cicho.

      – Co to za dziewczynka?

      – Marta Gawryś. Znasz tę rodzinę?

      Krotowicki policjant pokręcił dłonią w lewo i w prawo.

      – O tyle o ile. Tutaj wszyscy wszystkich znają. Mniej lub bardziej. Ci Gawrysiowie nie wyróżniają się niczym szczególnie. Mieliśmy chyba dwa czy trzy zgłoszenia w sprawie przemocy domowej, ale jak przyjeżdżał na miejsce patrol, to i on, i ona, i dzieciaki robili buzię w ciup. Nawet się nie do końca orientuję, kto kogo miałby tam bić. On ma co prawda masę, ale ona charakterek.

      – Zauważyłem.

      – Kiedy zaginęła dziewczynka?

      – Wczoraj rano wyszła z domu. Nie wróciła na noc.

      – Jakieś ślady, pomysły?

      – Na razie nie.

      – Aha.

      Mortka przyjrzał się koledze, który nerwowo bawił się kluczykami samochodowymi. Nigdy nie widział go tak przejętego i zmartwionego. Komisarz Bogusław Lupa był jedynym policjantem w miejscowej komendzie, którego Mortka autentycznie szanował i z którego zdaniem się liczył. Wcześniej Lupa pracował we wrocławskim oddziale Centralnego Biura Śledczego, gdzie zajmował się zwalczaniem przestępczości zorganizowanej. Przez pewien czas działał jako agent pod przykryciem, wnikając w struktury grup przestępczych i doprowadzając do paru bardzo spektakularnych w swoim czasie zatrzymań. Po kilku latach takiej służby Lupa zdał odznakę CBŚ i poprosił o spokojniejszy przydział. I tak wylądował w Krotowicach, z czego wydawał się zadowolony.

      – Co się dzieje, Boguś? – zapytał Mortka.

      Lupa drgnął. Potem wskazał kciukiem na samochód.

      – Wskakuj. Wytłumaczę ci wszystko po drodze.

      Nie czekając na odpowiedź, Lupa zajął miejsce kierowcy. Mortka obszedł auto i wsiadł po drugiej stronie. Ruszyli, zanim zdążył zapiąć pasy.

      – To o co chodzi? – ponowił pytanie Mortka.

      Lupa westchnął ciężko.

      – Jeśli Marta naprawdę zaginęła, to by była druga dziewczynka w tym wieku, która zniknęła w okolicy w ciągu ostatnich trzech miesięcy.

      Mortka zmarszczył brwi.

      – Czytałem wasze akta – powiedział. – Nie było w nich zgłoszenia o zaginięciu dziecka.

      – Bo go nie ma. Nigdy nie złożono formalnego zawiadomienia.

      – Nie rozumiem.

      – Proste. Dziecko zniknęło, ale rodzice uważają, że nie ma sprawy.

      – Co to za rodzice?

      – Cygańscy – odpowiedział Lupa.

      Mortka zapadł się głębiej w fotelu. W Krotowicach mieszkało około dwustu, trzystu Romów. W miasteczku, które liczy około dziesięciu tysięcy mieszkańców, to nie jest dużo, ale Romowie sprawiali wrażenie, że jest ich trzy razy więcej. Niemal wszyscy zajmowali budynki komunalne przy ulicy, którą miejscowi ochrzcili mianem Harlemu.

      Mortka zorientował się już na początku swojego pobytu, że Krotowice mają z tym problem. Kiedy pojawiła się plotka, że do miasta miałoby się sprowadzić jeszcze kilkanaście romskich rodzin, o mało nie doszło do zamieszek. Przygotowywano demonstrację przed ratuszem, do radnych wysłano anonimowe groźby, których autora nie udało się ustalić.

      Mieszkańcy zazdrościli Romom programów pomocowych i socjalnych, a przy tym twierdzili, że Romowie, po pierwsze, nie pracują, po drugie, nie chcą pracować, a po trzecie, są głośni, śmiecą, nie pilnują swoich psów i dzieci oraz bywają niebezpieczni, szczególnie wtedy, kiedy są pijani. Zarazem Romowie wcale nie spieszyli się do integracji z miejscową społecznością i czasami trudno było nie odnieść wrażenia, że większość z nich całe dnie spędza na leniwym włóczeniu się po okolicy lub na niekończących się rozmowach o wszystkim i niczym. Miejsce takich dyskusji można było potem rozpoznać po porzuconych na chodnikach stosach łupin po pestkach słonecznika i dziesiątkach niedopałków. Rezultat tego był taki, że obie społeczności nie przepadały za sobą.

      – Opowiedz mi o tej cygańskiej dziewczynce – poprosił Mortka.

      – Adela Siwak, lat jedenaście. Zaginęła mniej więcej dwa tygodnie przed twoim przyjazdem. Rodzice odmówili złożenia zawiadomienia.

      – Jak to uzasadnili?

      – Nijak. Nie gadali z nami.

      – Tak po prostu?

      – Tak po prostu.

      Mortka zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć odpowiednie przepisy


Скачать книгу