Fundacja. Isaac Asimov

Читать онлайн книгу.

Fundacja - Isaac Asimov


Скачать книгу
Ludzie przybyli tam z innych światów. Dotyczy to nawet Trantora. Był może wielką metropolią przez dwadzieścia tysięcy lat, ale nie przedtem.

      – No, a jaki był przedtem?

      – Pusty. A przynajmniej nie było tam ludzi.

      – Trudno w to uwierzyć.

      – Ale to prawda. Świadczą o tym stare zapiski.

      – Skąd przybyli ludzie, którzy go skolonizowali?

      – Nie ma co do tego pewności. Są setki planet, których mieszkańcy utrzymują, że były one zasiedlone już w okrytej mrokiem starożytności, i opowiadają fantastyczne historie o przybyciu tam pierwszych ludzi. Historycy nie dają wiary tym opowieściom i starają się rozwiązać „problem pochodzenia”.

      – Co to takiego? Nigdy o tym nie słyszałem.

      – Nie dziwi mnie to. Przyznaję, że w obecnych czasach kwestia ta nie cieszy się zbytnim zainteresowaniem historyków, ale był taki okres u schyłku Imperium, że była dość popularna wśród intelektualistów. Salvor Hardin wspomina o tym krótko w swoich pamiętnikach. To problem ustalenia planety, na której wszystko się zaczęło. Jeśli będziemy patrzeć wstecz, to przekonamy się, że ludzie mieszkający na świeżo założonych światach wywodzili się ze starszych światów, tamci z jeszcze starszych, i tak dalej, aż w końcu dojdziemy do świata, gdzie to wszystko się zaczęło, czyli do kolebki ludzkości.

      Trevize od razu wychwycił oczywisty błąd w rozumowaniu Pelorata.

      – A nie mogło być więcej tych kolebek?

      – Oczywiście, że nie. Wszyscy ludzie w Galaktyce należą do jednego gatunku. A jeden gatunek nie może się wywodzić z więcej niż jednej planety. To zupełnie niemożliwe.

      – Skąd pan wie?

      – Po pierwsze… – Pelorat odchylił pierwszym palcem prawej dłoni pierwszy palec lewej dłoni i w tym momencie najwidoczniej uświadomił sobie, że musiałby wygłosić długi i zawiły wykład. Opuścił ręce i powiedział z wielką powagą: – Drogi przyjacielu, daję ci słowo honoru, że tak jest.

      Trevize zrobił głęboki ukłon.

      – Nawet mi przez myśl nie przeszło – rzekł – żeby panu nie wierzyć, profesorze. Powiedzmy więc, że tylko jedna planeta była kolebką ludzkości. Czy jednak setki planet nie mogłyby sobie rościć praw do tego zaszczytu?

      – Nie tylko mogłyby, ale rzeczywiście roszczą. Jednak wszystkie te roszczenia są bezpodstawne. Na żadnej z planet, które aspirują do tytułu kolebki ludzkości, nie znaleziono śladów społeczności prehiperprzestrzennej, nie mówiąc już o śladach ewolucji od niższych organizmów.

      – I twierdzi pan, że jest planeta, która rzeczywiście była kolebką ludzkości, ale z jakichś powodów nie domaga się uznania tego faktu?

      – Trafił pan w sedno.

      – I zamierza pan odszukać ją?

      – Zamierzamy. To nasza misja. Zorganizowała to wszystko burmistrz Branno. Doprowadzi pan nasz statek na Trantora.

      – Na Trantora? On przecież nie jest kolebką ludzkości. Sam pan to przed chwilą powiedział.

      – Oczywiście, że nie jest. Jest nią Ziemia.

      – No to dlaczego nie mówi pan, że mam poprowadzić statek na Ziemię?

      – Nie wyraziłem się jasno. Ziemia to nazwa legendarna, uświęcona przez starożytne mity. Jakie było pierwotne znaczenie tej nazwy, nie wiemy, ale to wygodny, jednowyrazowy synonim określenia „planeta, na której narodził się rodzaj ludzki”. Natomiast która planeta była określana tym mianem, nie wiadomo.

      – A na Trantorze będą to wiedzieć?

      – Mam nadzieję znaleźć tam odpowiednie informacje. Trantor ma Bibliotekę Galaktyczną, największą w całym systemie.

      – Na pewno przeszukali ją już ludzie, którzy jak pan powiedział, interesowali się tym zagadnieniem w czasach Pierwszego Imperium.

      Pelorat pokiwał w zamyśleniu głową.

      – Tak, ale prawdopodobnie nie dość dokładnie. Mam dużo wiadomości dotyczących problemu pochodzenia, których ci ludzie, żyjący pół tysiąca lat temu, być może nie znali. Widzi pan, mógłbym zbadać te stare przekazy z większą znajomością rzeczy. Rozmyślam nad tym od dość dawna i mam obiecującą hipotezę.

      – Zakładam, że powiedział pan o tym wszystkim pani burmistrz i uzyskał jej aprobatę?

      – Aprobatę? Drogi przyjacielu, przyjęła to wręcz entuzjastycznie. Powiedziała mi, że Trantor to z pewnością miejsce, gdzie znajdę wszystko, czego mi potrzeba.

      – Bez wątpienia – mruknął Trevize.

      To między innymi nie dawało mu spać tej nocy. Burmistrz Branno wysyłała go, żeby dowiedział się, czego tylko będzie mógł o Drugiej Fundacji. Wysyłała z nim Pelorata, żeby mógł ukryć prawdziwy cel swej podróży pod przykrywką poszukiwania Ziemi, poszukiwania, które mogło zawieść go w każdy kąt Galaktyki. Prawdę mówiąc, była to doskonała przykrywka i wzbudziła w nim podziw dla pomysłowości pani burmistrz.

      Ale Trantor? Gdzie tu sens? Jak tylko znajdą się na Trantorze, Pelorat natychmiast zagrzebie się w Bibliotece Galaktycznej i nikt go stamtąd nie wyciągnie. Mając do dyspozycji niezmierzone stosy książek, taśm i dysków, zapisanych w nieprzeliczonych systemach komputerowych i symbolicznych, na pewno nie będzie miał ochoty wyjść stamtąd.

      Poza tym… Kiedyś, w czasach Muła, na Trantora poleciał Ebling Mis. Wieść niosła, że odkrył położenie Drugiej Fundacji i zginął, zanim zdążył to wyjawić. Ale potem znalazła się tam Arkady Darell i jej również udało się odkryć, gdzie znajduje się Druga Fundacja. Znajdowała się na samym Terminusie i tam jej gniazdo zostało zniszczone. Bez względu zatem na to, gdzie teraz znajdowała się Druga Fundacja, było to na pewno zupełnie inne miejsce, o czym więc jeszcze mogliby się dowiedzieć na Trantorze? Gdyby miał szukać Drugiej Fundacji, powinien się udać gdziekolwiek, byle nie na Trantora.

      Poza tym… Co jeszcze planuje Branno, nie wiedział, ale nie miał zamiaru wyświadczać jej przysługi. Branno przyjęła entuzjastycznie projekt podróży na Trantora, tak? No to właśnie, że nie polecą tam! Obojętnie gdzie, ale nie na Trantora!

      Kiedy zmęczony Trevize zapadł wreszcie w nierówny sen, zbliżał się już świt.

      11

      Następny dzień po aresztowaniu Trevizego był pomyślny dla burmistrz Branno. Chwalono ją bardziej, niż na to zasłużyła, nie wspominając ani słowem o incydencie na posiedzeniu rady.

      Mimo to wiedziała dobrze, że rada wkrótce się otrząśnie i podniesie tę kwestię. Musiała działać szybko. Odłożywszy więc na bok wszystkie inne sprawy, zajęła się sprawą Trevizego.

      W czasie kiedy Trevize dyskutował z Peloratem o Ziemi, Branno spotkała się w swoim biurze z radnym Munnem Li Comporem. Compor, zupełnie odprężony, siedział naprzeciw niej, po drugiej stronie biurka, i mogła go jeszcze raz ocenić.

      Był niższy i drobniejszy od Trevizego i tylko dwa lata starszy. Obaj byli radnymi od niedawna, obaj byli młodzi i śmiali i to musiały być jedyne ich wspólne cechy, gdyż poza tym różnili się pod każdym względem.

      Podczas gdy Trevize zdawał się groźnie promieniować, Compor świecił łagodnym blaskiem niezachwianej pewności siebie. Być może wrażenie takie wywierały jego jasne włosy i niebieskie oczy nieczęsto spotykane u mieszkańców Fundacji. Nadawały mu one niemal dziewczęcą delikatność, dzięki czemu (jak uznała Branno) był mniej atrakcyjny dla kobiet niż Trevize. Mimo


Скачать книгу