Bieguni. Olga Tokarczuk
Читать онлайн книгу.w czarnej przestrzeni, są niesieni przez noc. Nie znać nikogo i nie być przez nikogo rozpoznanym. Wyjść z własnego życia, a potem bezpiecznie wrócić.
Opuszczone mieszkanie
Mieszkanie nie rozumie, co się stało. Mieszkanie myśli, że właściciel umarł. Odkąd zatrzasnęły się drzwi i klucz zazgrzytał w zamku, wszystkie dźwięki dochodzą tu przytłumione, pozbawione cieni i krawędzi, jako niewyraźne plamy. Przestrzeń tężeje nie używana, nie niepokojona żadnym przeciągiem, poruszeniem firanek, i w tym bezruchu zaczynają się niepewnie krystalizować formy próbne, takie, które wiszą przez moment między podłogą a sufitem w przedpokoju.
Oczywiście nie pojawia się tutaj nic nowego, jakżeby mogło? To tylko imitacje znanych kształtów, splątane w bąblaste kłęby, tylko przez chwilę trzymające się konturu. To pojedyncze epizody, same gesty, jak na przykład odcisk stopy na miękkim dywanie, który bez końca, zawsze w tym samym miejscu, powstaje i znika. Albo ręka, która nad stołem naśladuje ruch pisania, zupełnie niezrozumiały, bo obywa się bez pióra, kartki, pisma i reszty ciała.
Księga niegodziwości
Żadna przyjaciółka. Spotkałam ją na lotnisku w Sztokholmie – jedynym na świecie, które ma drewniane podłogi; piękny parkiet z ciemnego dębu, wyfroterowany, starannie dopasowane deszczułki – lekko licząc, kilka hektarów północnego lasu.
Siedziała obok mnie, wyciągnęła nogi i wsparła je na czarnym plecaku. Nie czytała, nie słuchała muzyki, ręce splotła na brzuchu i patrzyła przed siebie. Spodobało mi się, że jest taka spokojna, całkowicie oddana czekaniu. Gdy spojrzałam na nią śmielej, jej wzrok ślizgał się po tej wyfroterowanej podłodze. Żeby ją zagadnąć, bąknęłam coś, że szkoda lasu na podłogę lotniska.
Odpowiedziała:
– Podobno przy budowie lotniska trzeba poświęcić jakąś żywą istotę. Żeby nie dochodziło do katastrof.
Stewardesy przy kontuarze miały jakiś kłopot. Okazało się – mówiły przez mikrofon do nas, oczekujących – że nasz samolot jest przeładowany. Na liście pasażerów dziwnym trafem znalazło się za dużo ludzi. Błąd komputera – oto czym stało się dziś fatum. Dwie osoby, które zdecydowałyby się lecieć jutro, dostaną dwieście euro, nocleg w hotelu na lotnisku i bon na kolację.
Ludzie spoglądali po sobie nerwowo. Ktoś powiedział: losujmy! Ktoś zaśmiał się, ale potem zapadło nieprzyjemne milczenie. Nikt nie chce zostać – to zrozumiałe – nie żyjemy w próżni, mamy umówione spotkania; jutro idziemy do dentysty, a na wieczór zaprosiliśmy przyjaciół.
Popatrzyłam na swoje buty. Mnie się nie spieszy. Nie muszę być nigdzie na czas. Niech czas pilnuje mnie, nie ja jego. I jeszcze – są różne sposoby zarabiania na życie, tutaj pojawia się nowy wymiar pracy, być może przyszłościowy, taki, który uratuje od bezrobocia i nadprodukcji śmieci. Stanąć na boku, spaniem w hotelu zarobić na dniówkę, pić rano kawę i jeść śniadanie przy szwedzkim stole, korzystając z obfitości jogurtów. Dlaczego nie? Podniosłam się z miejsca i ruszyłam do zdenerwowanych stewardes. Wtedy kobieta, która siedziała obok mnie, poszła za mną.
– Dlaczego nie? – zapytała.
Niestety, nasze bagaże poleciały. Pusty autobus zawiózł nas do hotelu, dostałyśmy przyjemne małe pokoje obok siebie. Rozpakowywać nie ma czego, szczoteczka do zębów i czysta bielizna – żelazne porcje. Także krem do twarzy i gruba zajmująca książka. Notatnik. Będzie czas, żeby wszystko zapisać, żeby zapisać tę kobietę:
Jest wysoka, dobrze zbudowana, ma dość szerokie biodra i drobne dłonie. Bujne kręcone włosy wiąże w kitkę, ale ponieważ są niesforne, to fruwają wokół jak srebrna aureola, całkowicie siwe. Lecz twarz ma młodą, jasną, piegowatą. Pewnie jest Szwedką, one nie farbują włosów.
Umówiłyśmy się na dole, w barze, wieczorem, po długim prysznicu i przeglądaniu kanałów telewizyjnych.
Zamówiłyśmy białe wino i po wstępnych grzecznościach oraz zadaniu Trzech Podstawowych Pytań Podróżnych przeszłyśmy do rzeczy. Opowiadałam jej najpierw o moich peregrynacjach, ale szybko odniosłam wrażenie, że słucha tylko z grzeczności. Dlatego straciłam impet i już wiedziałam, że ona ma znacznie ciekawszą historię.
Zbiera dowody, dostała nawet na to grant z Unii, ale i tak nie starczył na podróże, musiała pożyczyć od ojca – który w międzyczasie zmarł. Odgarnęła sprężynkę siwych włosów znad czoła (upewniłam się wtedy, że z pewnością nie ma więcej niż czterdzieści pięć lat) i za bony linii lotniczych zamówiłyśmy sałatkę; w cenie była tylko nicejska.
Mówiła ze zmrużonymi oczami, co nadawało jej słowom lekko ironiczny wydźwięk, pewnie dlatego przez kilka pierwszych minut nie wiedziałam, czy mówi poważnie. Twierdziła więc, że świat na pierwszy rzut oka wydaje się taki różnorodny. Gdziekolwiek się pojedzie, znajdzie się tam różnych ludzi, ich egzotyczne kultury, miasta budowane na rozmaitych planach, z różnych materiałów. Inne będą dachy, okna i podwórka. Nabiła na widelec kawałek fety i zataczała nim kółka w powietrzu.
– Niech cię jednak nie zwiedzie ta powierzchowna różnorodność, ten pawi ogon. Wszędzie jest tak samo: zwierzęta. To, co robi człowiek ze zwierzętami – powiedziała.
Spokojnie, jakby powtarzała znany na pamięć wykład, zaczęła wyliczać: psy miotają się w upale na zbyt krótkich łańcuchach, czekają na wodę jak na zbawienie, szczeniaki przypinane są do półmetrowego łańcucha, w drugim miesiącu życia w ogóle nie potrafią chodzić; owce kocą się na polach zimą, w śniegu; jedyne, co farmerzy robią w tej sprawie, to załatwiają wielkie samochody do wywożenia zamarzniętych jagniąt; w restauracyjnych akwariach trzyma się homary, żeby palec klienta skazał je na śmierć we wrzątku, w innych na zapleczach hoduje się psy, posiłek z psiego mięsa przywraca przecież męską potencję; kury w klatkach zdefiniowane są liczbą jaj, które zniosą, popędzane chemią w krótkim swym żywocie; psy wystawiane są do walki; małpom wstrzykuje się zarazki; na skórze królików testuje się kosmetyki; futra robione są z płodów owiec – mówiła to obojętnie, wkładając do ust oliwki.
Zaprotestowałam. Nie, nie będę tego słuchać.
Wyciągnęła więc ze szmacianej torby, którą powiesiła na oparciu krzesła, plik kartek zbindowanych w plastikowe okładki, czarny druk odbity na kserokopiarce, i podała mi przez stolik. Przerzuciłam niechętnie – pociemniałe kartki, z tekstem w dwóch szpaltach, jak w encyklopedii albo Biblii. Drobny druk, przypisy. „Raporty o niegodziwości” i adres swojej strony w Internecie. Spojrzałam i już wiedziałam, że nie będę tego czytać. Jednak starannie włożyłam później kartki do plecaka.
– Tym się zajmuję – powiedziała.
Potem, przy drugiej butelce wina, opowiedziała mi, jak zapadła na chorobę wysokogórską w czasie wyprawy do Tybetu i o mało nie umarła. Wyleczyła ją jakaś miejscowa kobieta, bijąc w bęben i pojąc ją ziołami.
Poszłyśmy spać późno, nasze języki rozwiązały się tego wieczoru, stęsknione za długimi zdaniami i fabułami, naoliwione winem.
Następnego dnia rano przy śniadaniu w hotelu, Aleksandra – tak miała na imię ta gniewna kobieta – pochyliła się ku mnie nad croissantami i rzekła:
– Prawdziwy Bóg jest zwierzęciem. Jest w zwierzętach, tak blisko, że aż go nie dostrzegamy. Codziennie się za nas poświęca, wielokrotnie umiera, karmi nas swoim ciałem, odziewa w swoją skórę, pozwala na sobie testować lekarstwa, żebyśmy mogli żyć dłużej i lepiej. Tak okazuje nam przywiązanie, obdarza nas przyjaźnią i miłością.
Znieruchomiałam, wpatrzona