Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
Читать онлайн книгу.dał mu papierosa, aby sobie zapalił i uspokoił nerwy. Ale w gromadzie odwagi nabrał i może zdało mu się teraz, że Jarosz wytnie jaja nie Kruczkowi, ale Widłągowi.
— Patrzcie na duży sęk na tamtej sośnie — rzekł im doktor, wskazując sosnę po drugiej stronie drogi. — Powiadają, że ze strzelby na sto kroków między oczy człowiekowi trudno trafić. Spróbuję sęk ustrzelić.
I oddał jeden bardzo głośny strzał, lecz sęk pozostał na sośnie.
— Nie trafiłem — stwierdził doktor.
I znowu długo celował, mierząc w sęk na sośnie. Drwale zaś stali za bramą i patrzyli to na strzelbę, to na sęk.
Opuścił doktor dubeltówkę.
— Szkoda kuli — rzekł. — I tak pewnie nie trafię.
Zauważył nadchodzącą Lucynę Jarosz. Kroczyła wolno na długich i pałąkowatych nogach, dumnie wypięła wielkie brzuszysko, syta zemsty i rada, że aż czterech chłopów jej cnoty broniło. W młodniku nawet nie zdążyła powiedzieć choćby jednego słowa do Kruczka, bo zaraz jej chłop i inni wyskoczyli zza krzaków, a Kruczek rzucił się do ucieczki. Wracała wolno, chciała bowiem, żeby Kruczka w międzyczasie dopadli i na śmierć go zatłukli. Myślała nawet przez chwilę, że jakby jej mąż poszedł za to do więzienia, nie musiałaby już jeździć do Bart, ale ten i ów mógłby do niej przyjechać taksówką.
— A macie wy, Jarosz, pasek? Czy może portki na szelkach nosicie? — zapytał doktor.
— Mam pasek, panie doktorze — odpowiedział Jarosz, nie spuszczając wzroku z dubeltówki doktora.
— To wyjmijcie go z portek — zaproponował doktor — i wlepcie babie dziesięć razów na tyłek. Nie weźmie pies suki, jak mu się suka nie nadstawi. Ja też różnym spotkania proponuję, ale jak baba nie chce, to nawet i nie słucha mojego gadania.
— To racja, doktorze — zgodził się Stasiak. — Ja swoją sukę też czasem leję. Ale Jarosz żonę oszczędza.
— Nie oszczędzam — oburzył się Jarosz. — Zobaczycie, że nie oszczędzam.
— No to jazda, na co czekacie? — zachęcił ich doktor. — Ja też sobie popatrzę.
Aż zatoczył się Jarosz od wściekłości, która nim miotała i nie mogła znaleźć ujścia z powodu dubeltówki doktora. Wbił nóż w sztachetę płotu, doskoczył do swojej kobiety, która mimo nich właśnie dumnie kroczyła na swych pałąkowatych nogach.
— Trzymajcie ją — wrzasnął, ponieważ pazurami mu do twarzy sięgnęła. Rzucili na ziemię siekiery i tasak, babę przytrzymali we czwórkę. Siłą jej głowę do ziemi przygnietli. Sam Jarosz kieckę zadarł, aż żółty i chudy tyłek bez majtek zobaczyli.
— Raz... dwa... trzy... — liczył doktor, słuchając głośnego klaskania paska na tyłku Jaroszowej.
Kobieta wrzeszczała tak strasznym głosem, że aż psy doktora zaczęły wyć.
— Pięć! — wyliczył doktor. — To jej wystarczy.
Ale Jarosz szósty raz jej przyłożył i chciał przyłożyć jeszcze siódmy, doktor jednak wyszedł za bramę i rękę z paskiem mu przytrzymał.
— Chudy ma tyłek, to ją bardzo boli — wyjaśnił.
Puścili Jaroszową, a ta najpierw na ziemię upadła, a potem, wciąż rycząc przeraźliwie, podniosła się i zataczając ruszyła w stronę wsi.
— To była dobra robota — stwierdził doktor. — Więzienie was wszystkich czekało za zabicie Kruczka. A tak oto i sprawiedliwość się dokonała.
— Poprawię jej w domu — pogroził pięścią Jarosz za odchodzącą żoną.
— A pewnie — przytaknął doktor. — Kruczek u mnie w salonie siedzi i robi pod siebie ze strachu. Wziąłem od niego okup na litr wódki, żeby cała ta sprawa tak na sucho mu nie przeszła. Macie tu za fatygę.
Wyjął doktor z portfela trzy banknoty i podał Jaroszowi.
— Uciekał i robił pod siebie. Sam widziałem — radował się Stasiak.
— Szkoda byłoby iść do więzienia — przypomniał im doktor.
— Siedzieć za takiego śmierdziela? — dziwił się Jarosz, że mu w ogóle przyszło do głowy, aby gonić Kruczka po lesie z nożem.
Ziętek powtarzał w zadumie:
— Zrobił pod siebie u doktora, coś takiego...
Jarosza parzyły w ręce banknoty, które dostał od doktora, Miętosił je w ręku i coraz to znacząco spoglądał na Ziętka i Stasiaka.
— Zaraz sklep zamknie Smugoniowa, bo kartkę wywiesiła, że do Bart wyjeżdża — przypomniał pozostałym.
Ukłonili się grzecznie doktorowi, podjęli z ziemi siekiery i tasak, a Jarosz wyciągnął ze sztachety swój nóż. Spiesznie ruszyli w stronę wioski, bo w rzeczy samej późno już było, a Smugoniowa wcześniej dziś sklep zamykała.
Powrócił doktor do salonu, wysłuchał od Makuchowej cierpkich uwag, że obiad wystygł, a odgrzewany gorzej będzie smakował. Kruczek siedział na krześle, podciągnął nogawki spodni i oglądał krwawe ślady po psich kłach. Tedy zabrał go doktor do swego gabinetu, opatrzył rany i doradził, aby Kruczek polami do swego domu wrócił.
Tymczasem Jarosz i jego kompani zdążyli do sklepu przed zamknięciem i z wielkim zadowoleniem kupili litr wódki. Uznali, że w ten sposób sprawa została załatwiona honorowo. A że na ławeczce przed sklepem jak zwykle siedzieli — Antek Pasemko, cieśla Sewruk, stary Kryszczak i młody Galembka, z wielką przyjemnością i z drobnymi szczegółami, częstując się wzajemnie wódką, opowiedzieli, w jaki sposób doszli do owego litra.
— Osaczyliśmy go w młodniku jak zająca — rozprawiał Paweł Jarosz. — Nawet nie miał czasu porozmawiać z Lucyną, a już do niego wyskoczyliśmy z ukrycia. Uciekał i robił pod siebie ze strachu.
— Jaja mu chcieliśmy wyciąć — chwalił się Stasiak.
— Tak. Tym nożem — wymachiwał Jarosz ręką, a ostrze noża połyskiwało w słońcu.
— Mieliśmy go schwytać, obalić na ziemię i wykastrować jak ogierka — cieszył się Stasiak. — Żeby więcej szkód wśród naszych kobiet nie czynił. Tylko że doktor nas zatrzymał, grzeczną rozmową zabawił i wziął dla nas od Kruczka na litr wódki.
— Słusznie się nam to za gonitwę należało — przytakiwał Ziętek.
Podobała się ta sprawa cieśli Sewrukowi, choć nie wyobrażał sobie, jakby to on, w swych szmacianych butach, mógł gonić kogoś po młodnikach. Mniej się podobała młodemu Galembce, jako że i on od obcych kobiet lubił skorzystać i przerażała go myśl o wycinaniu jąder za cudzołóstwo. Stary Kryszczak powiedział szczerze:
— Dobrze zrobiliście z Lucyną. Jej się należało dać w tyłek. Nie musiała pójść w młodnik, jeśli nie chciała. Kruczek nie jest niczemu winien.
— Ale jaja dobrze byłoby takiemu wyciąć — powtarzał zachwycony tą myślą drwal Stasiak.
Antek Pasemko zzieleniał na twarzy. Był może wrażliwszy niż inni i zaraz przedstawił siebie, jak to gonią człowieka po lesie, jak go na ziemię obalają, ostrym nożem worek z jądrami wycinają.
— Wracam na Wybrzeże. Tam znowu podejmę robotę — oświadczył ni stąd, ni zowąd.
Zdumiał się młody Galembka, który bał się wszelkiej roboty.
— A czy ci to źle u nas, chłopie? Matka ci daje jeść