Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
Читать онлайн книгу.Nikt nie rodzi się rozwodnikiem, podobnie jak mordercą.
— Za pozwoleniem, kolego malarzu — wtrącił się Lubiński. — Wkracza pan na teren genetyki. A co się tyczy naszego gadania o ludzkich sprawach, to gdyby nie podobne rozmowy, zamiast malować trzciny nad jeziorem, pozostawałby pan jeszcze na etapie wieszania się na gałęziach drzew i biegania na czworakach. Ludzkość musiała kumulować swoje doświadczenia i spostrzeżenia, aby zapewnić sobie rozwój.
— Ale to prawda, że nikt nie rodzi się rozwodnikiem — poparła malarza pani Basieńka. — Podobnie, jak nikt nie rodzi się żołnierzem. Czytałam książkę pod tym tytułem.
— Słusznie — przytaknął doktor, który był już zmęczony upałem i rozmową. — Nikt nie rodzi się ani rozwodnikiem, ani żołnierzem i mordercą. Co najwyżej przychodzi na świat z predyspozycjami w tym kierunku.
— Tak mówi nauka o genach — ochoczo podjął temat Lubiński. — Czy nie słyszeliście o dodatkowym chromosomie? Nikt nie rodzi się żołnierzem, ale wielu bardzo chętnie zostaje dobrymi żołnierzami. Czy każdy nosi buławę marszałkowską w tornistrze? Nie. Tylko niektórzy. Z odpowiednimi predyspozycjami.
— Kapitan Śledzik — ozwał się doktor — radził mi zapoznać się z wynikami badań wiktymologów. Uczyniłem to ostatnio. I cóż się okazało? Otóż niektórzy osobnicy o odpowiednich predyspozycjach zostają przez całe życie ukształtowani jako potencjalne ofiary dla złych machinacji innych osobników. Ta nauka nie mówi o tym, ale to się samo przez się narzuca, że skoro kształtuję się ofiary, to muszą również w ten sam sposób kształtować się i kaci. Bez planktonu nie ma karasków, bez karasków nie ma szczupaków, bez szczupaków nie ma dobrego obiadu. Wniosek narzuca się taki, że w świecie przyrody każdy jest dla kogoś ofiarą i każdy bywa dla kogoś katem. Pytanie: czy podobne zjawisko występuje u ludzi?
— Pan myśli, doktorze, że mój kochany Nepomucen — rzekła pani Basieńka — był urodzonym katem dla swych żon, zmuszał je do kurestwa. Ależ to nieprawdopodobne!
— Zgoda. Zawsze go miałem za ofiarę ich postępowania — odrzekł doktor.
Porwasz opróżnił szklankę z winem. Wstał z leżaka.
— Mówcie sobie, co chcecie. Zabito dwie dziewczyny na skraju lasu i nikt z nas nie wie, kto to zrobił. A co gorsze, nawet nie domyślamy się, kto będzie jego trzecią ofiarą.
To rzekłszy malarz Porwasz zeskoczył z tarasu i w popołudniowym upale ruszył w kierunku domu gajowego Widłąga. Skwar i widoki, jakie na tarasie roztoczyła prześwietlona sukienka pani Basieńki, obudziły w nim silne pragnienie kobiety. „Moje okna są już zakurzone” — powtarzał sobie Porwasz, myśląc, co powie w domu gajowego. Albowiem od czasu, gdy wychował jaskółkę, Widłągowa przestała przychodzić do jego domu, aby w nim sprzątać i myć okna. Prawdę mówiąc od tamtej chwili nie miał Porwasz żadnej kobiety i teraz tym mocniej jej pożądał. Jaskółka nie tylko nie spełniła jego nie wypowiedzianego głośno życzenia, aby miał na stałe ładną i wygodną w łóżku kobietkę, ale w ogóle stracił nawet tę wygodę, którą dotąd posiadał.
— Pan przecież wie, że mam wczasowiczów, państwa Turoniów — powiedziała mu Widłągowa, jak gdyby obrażona, że dopiero teraz sobie o niej przypomniał. — Oni mi bardzo wiele czasu zajmują. Trudno, musi pan znaleźć sobie kogoś innego do mycia okien.
Porwasz wracał do domu w potokach popołudniowego słońca. Bolała go głowa i bardzo chciał mieć kobietę. Mógł się udać do leśniczówki Biesy, aby tam choć popatrzeć na panią Halinkę i jej mały tyłeczek, ale jako człowiek uwikłany w sprawy barw już przez samą swoją obecność musiał wywołać tam awanturę na temat koloru lamperii w korytarzu i w kancelarii. Z rozdrażnieniem przypomniał sobie widok smukłych ud żony pisarza, zbiegających się w miejscu najbardziej rozkosznym i zastanawiał się, czy doktor wymienił wszystkie aspekty sprawy ujawniania się w ludziach ich prawdziwych upodobań. Rzecz cała nie ograniczała się chyba tylko do trzech stron: ktoś miał upodobanie do kobiet o kurewskich skłonnościach, ktoś wyzwalał w kobietach ich kurewskie skłonności albo też, pod presją środowiska, dokonywał pośpiesznego wyboru i popełniał błąd, wiążąc się z kurewką. Mogła istnieć i czwarta strona zagadnienia: konieczność przebywania w określonym środowisku, małej wiosce podobnej do kurwidołka, która w każdym osobniku wyzwalała skłonności do kurestwa. „Do diabła! — pomyślał Porwasz. — Niechże dziś spełni się ta historia i zapłonie ognisko na wyspie. Pójdziemy nocą do młyna. Wszyscy. I będziemy to robić z wszystkimi. Inaczej od tego upału dostaniemy fioła”.
I malarz z ogromną tęsknotą popatrzył na jezioro i kępkę zielonych drzew na Czaplej Wyspie.
O nocy duchów i sile namiętności, która odbiera wolę
Tej nocy księżyc dość szybko wypłynął zza horyzontu, ale potem znieruchomiał i na długo zawisł nad lasem porastającym bagnisty półwysep, gdzie zimą nocował Kłobuk. Księżyc był duży, okrągły i świecił metalicznym blaskiem. Po nieruchomej powierzchni zatoki rozlała się struga zimnej poświaty na podobieństwo świetlistej drogi ponad mroczną tonią wody, aż pod dom doktora, do jego ogrodu, pod stopnie schodów na taras. Zdawać się mogło, że na owej dziwnej drodze wkrótce pojawią się stada dzików zamieszkujących mokradła, pokaże się rogaty jeleń lub brodaty łoś. Pobrzękując żelastwem przejdzie gromada żołnierzy, która zatonęła w bagnie razem z czołgiem. Była to bowiem droga dla duchów, dla marzeń i tęsknot, dla skrzydlatych aniołów, dla ludzkiego westchnienia. Cisza wypełniała powietrze, zielonkawy blask porażał ukryte w trzcinach kaczory, we wsi nie szczekał żaden pies i milczały krowy na pastwiskach. Drzewa w ogrodzie miały srebrne liście i wydawały się wyższe, pełne jakiegoś dziwnego dostojeństwa. Uroda tej nocy była jednak martwa jak twarz pięknej nieżywej kobiety. Tak pomyślał doktor, gdy na chwilę wyszedł na taras i dojrzał strugę światła na zatoce, ową srebrzystą drogę, która wabiła do wędrówki na mokradła, gdzie mieszkały duchy żołnierzy. Dokąd jednak naprawdę można było dojść po takiej drodze? Świat zdawał się być pusty, blask księżyca chłodził twarz i dłonie, cienie drzew wydłużały się i przerażały tajemną głębią jak oczy zmarłych. Setki razy podnosił doktor powieki konających i zaglądał im w źrenice, coraz mniej reagujące na światło. Teraz czuł, że w podobny sposób patrzy w tę noc i jej martwy blask. Roje komarów wirujących nad brzegiem jeziora przybierały kształty duchów, które nadeszły od mokradeł po świetlistej drodze, aby odbywać tutaj swój śmiertelny taniec. Jezioro też było groźne, podobne do potwora wabiącego ofiarę pozornym bezruchem. I nie mógł w sobie doktor odnaleźć przyjaźni dla tej księżycowej nocy ani dla jej umarłego piękna. Przenikał go lęk i obawa przed nieznanym. Pomyślał bowiem, że gdzieś na skraju lasu kryje się morderca, bez twarzy i imienia. Ta noc niosła zapowiedź nowej śmierci, drwinę z ludzkiej godności, z rozumu i ludzkiej sprawiedliwości. Ale było też w niej i coś więcej — nie umiał tego nazwać, a może nie chciał się do tego przyznać. Obnażała w nim tęsknotę za czyimś żywym ciepłem, za spełnieniem się z kimś upragnionym, za pójściem po świetlistej drodze, która była jak wejście w męczący, ciągle ponawiający się sen. Znajdował się już u kresu sił, które broniły go przed wciąż narastającą namiętnością, odebrana mu została wszelka moc, musiał się ugiąć pod nakazem czyjegoś polecenia. Zbyt wiele razy marzył o takiej właśnie bezwoli, zbyt często przeżywał te chwile w snach, aby teraz nie ugiąć się przed zaproszeniem rozpostartym przed nim przez świetlistą drogę.
Po stopniach tarasu zszedł do ogrodu. Minął sad i wolno stąpał brzegiem jeziora, patrząc, jak świetlista droga towarzyszy mu w tej wędrówce. Gestem dłoni oddalił od siebie psy, wszedł na spróchniałą ławkę pod płotem i przeskoczył na drugą stronę. Po lewej ręce miał misternie upleciony z wikliny płot ogradzający warzywnik Makuchowej, po prawej zaś stała wysoka ściana trzcin przybrzeżnych. Szedł po trawie