Zamęt. Vincent V. Severski
Читать онлайн книгу.i kilkumiesięczny paraliż służby.
Tym razem było inaczej. Wybory wygrała centrowa Partia Liberalnych Demokratów i postanowiła przełamać dotychczasowy obyczaj. Powołała Filipa Koryckiego, który piastował stanowisko szefa wywiadu w czasach, kiedy ona była w opozycji. I rzeczywiście, Korycki rozpoczął szefowanie od przedłożenia rządowi nowego projektu budżetu Agencji i określenia swoich oczekiwań wobec dyrektorów, którzy zdecydowali się zostać. Liczyć się miały wyłącznie lojalność i profesjonalizm.
Filip Korycki był doktorem habilitowanym, znanym politologiem i wieloletnim dyrektorem Instytutu Azji i Pacyfiku, co uzupełnione wcześniejszym doświadczeniem z kierowania wywiadem dawało nadzieję, że polska Agencja znów się znajdzie w światowej czołówce.
Już w czasie kampanii wyborczej premier Marek Bolecki jasno deklarował, że Polska pozbawiona wsparcia Unii Europejskiej i sojuszników na Zachodzie jest łatwym łupem dla Rosji. Oczywiste było, że zrozumiał dramatyczne uwikłanie międzynarodowe, w jakim znalazła się Polska po wyczynach poprzedniego, populistycznego rządu, który doprowadził Polskę na skraj przepaści. Ale w rzeczywistości sytuacja była o wiele gorsza, niż opinia publiczna mogła podejrzewać.
Dlatego mianowanie Filipa Koryckiego na szefa wywiadu, instytucji szczególnie wrażliwej, było sygnałem dla państw zachodnich, że rząd polski dostrzega zagrożenia i gotów jest do odbudowy sojuszniczej solidarności.
Korycki cieszył się wyjątkowym uznaniem i szacunkiem wśród szefów służb wywiadowczych nie tylko z uwagi na swoją wiedzę, kulturę osobistą i doświadczenie, ale również ze względu na poczucie humoru i zdrowy dystans do polityki. To były cechy wysoko cenione w tym środowisku.
W odróżnieniu od innych szefów, którzy wszystko wiedzieli najlepiej, Korycki miał zwyczaj zapraszać naczelnika Błaszczyka, by zreferował mu wydarzenia ostatnich dwunastu godzin. Wolał wysłuchać niż samemu czytać, bo dzięki temu zawsze miał punkt odniesienia i mógł stawiać pytania, a naczelnik znał odpowiedzi.
Korycki lubił Błaszczyka.
Pański wyszedł po półgodzinie, wyraźnie podenerwowany, i szybkim krokiem, na swoich cienkich nogach, niemal wyparował z sekretariatu. Błaszczyk nigdy go takim nie widział. Wygląda na to, że dostał wpierdol od szefa – pomyślał i czując ciepły przypływ satysfakcji, energicznie podniósł się z fotela.
Szef wyszedł zza biurka i wskazał podwładnemu to samo miejsce co zwykle, czyli tyłem do okna. Zaproponował kawę lub herbatę, ale Błaszczyk tak jak zawsze skromnie odmówił. Nigdy nie pił w tym gabinecie, bo uważał picie kawy i herbaty z kimś takim jak Filip Korycki za niegodne spoufalanie się. Na szefa patrzył jak na autorytet absolutny.
Nie zdążył otworzyć teczki z notatkami, bo szef od razu zapytał:
– Panie naczelniku, czy w ostatnim czasie wydarzyło się coś w Pakistanie… coś istotnego, odbiegającego od normy? – Spojrzał sponad okularów w grubych oprawkach.
– Tylko… – zaczął niepewnie Błaszczyk – jedna depesza… – Mówił powoli, ale myślał szybko i wszystko nagle ułożyło mu się w logiczną całość. – Wczoraj… jak pisał rezydent… Khan…
Pilna wizyta Pańskiego z rana, to jego nadęte wyjście, a teraz pierwsze pytanie szefa i od razu o Pakistan.
– Tak, czytałem już… wiem… – Korycki przerwał Błaszczykowi gonitwę myśli. – Zamach Tehrik-i-Taliban na hotel pod Islamabadem… Interesuje mnie, co pan o tym sądzi. Jest pan specjalistą w tej dziedzinie, prawda?
8
W Kapsztadzie kończyło się lato i zaczynała jesień. Był kwietniowy wtorek, godzina lunchu.
Adam Fint wyszedł ze swojego pokoju i zamknął drzwi na klucz. Minął sekretariat szefa, machnął ręką do śniadej Bonnie, a ona odpowiedziała mu błyskiem pięknego białego uśmiechu.
Fint zazgrzytał zębami i też się uśmiechnął.
Od pierwszej chwili, kiedy przyjechał do RPA, nie mógł wyzbyć się natrętnego widoku Bonnie rozłożonej na białym prześcieradle w jego sypialni i jej rozmarzonego uśmiechu, którym nieustannie go prowokowała. Nie mógł zrozumieć, dlaczego taka piękna kobieta związała się z takim obleśnym starym Holendrem. Nie dla pieniędzy zapewne, bo mogłaby mieć tłum młodych i bogatych kochanków. Adam ze smutkiem uznał, że jego konto w banku jest jeszcze za słabe na taką kobietę jak Bonnie. To jednak miało się wkrótce zmienić, bo przecież był w Kapsztadzie dopiero od miesiąca. A Holendra przebijał po trzykroć – wiekiem, wzrostem i kondycją.
Tak, tak… to się zmieni – pomyślał z nadzieją i w drzwiach rzucił jeszcze z uśmiechem:
– Miłego weekendu… Bonnie.
– Miłego – odparła krótko i nie zapytała, czy jeszcze wróci. W piątki zawsze wychodził wcześniej.
Wsiadł do windy i zjechał do garażu.
Zbliżała się pora deszczów, ale w Kapsztadzie było pogodnie. Nad morzem zawisło błękitne niebo z domieszką cirrusów na horyzoncie i kilku nimbusów przyklejonych do Góry Stołowej, dlatego postanowił skorzystać jeszcze ze słońca i otworzyć dach swojego mini coopera.
Lubił przejechać się Buitengracht i popatrzeć na potężne pupy Afrykanek i piersi Mulatek wychodzących na lunch z okolicznych biur. Białe kobiety jakoś przestały go interesować.
Pomyślał też, że dzisiaj powinien uprzyjemnić sobie jazdę dużym kubkiem latte.
Spojrzał na zegarek. Do spotkania miał czterdzieści pięć minut. Włożył czapkę, ciemne okulary i włączył silnik. Po chwili samochód wytoczył się na rozgrzaną ulicę.
Od trzech miesięcy Fint czekał na ten dzień, więc bardzo się ucieszył z porannego telefonu. Był trochę podniecony, czuł nawet lekki niepokój. Spełnić się miały jego marzenia, miała przyjść obiecana nagroda, która odmieni jego życie, a wtedy on odmieni życie innych.
Ta świadomość zawsze dodawała mu sił i kształtowała determinację, której używał na co dzień jak tarana zdolnego skruszyć każde wrota. Gotów był podejmować trudne i odważne decyzje, byle tylko wedrzeć się do środka. Zwyciężyć, pokonać, dobić wszystkich wrogów, bez litości.
Tak o swoim życiu rozmyślał Adam Fint, jadąc z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę ulicą Buitengracht. Jedną ręką trzymał kierownicę, a w drugiej papierowy kubek z kawą.
Jedzie człowiek sukcesu… – pomyślał i uśmiechnął się prowokacyjnie do stojącej na przejściu Afrykanki, która pokazała mu środkowy palec.
– Jeszcze tylko Bonnie i mam oczko – powiedział półgłosem i oblizał usta.
Wiedział, że pójdą na kielicha i nie będą pić jakiegoś tutejszego sikacza. Zakończą w porządnym klubie, z najsmaczniejszymi czekoladkami na kolanach. Najlepiej Chez Ntemba.
Tak ważne spotkanie nie może się skończyć jakąś pogawędką, rozliczeniem, jakimś tam pierdu-pierdu. Układamy na nowo porządek świata i liczymy dużą kasę – wciąż sobie powtarzał. Miał podstawy, by się cieszyć.
Według GPS potrzebował kwadransa, by dojechać na miejsce spotkania, czyli w zapasie miał jeszcze dziesięć minut. Bał się jednak, że może mieć kłopoty z odnalezieniem miejsca, więc postanowił nie zwlekać. Musiał się zatrzymać na parkingu przy plaży Derde Steen nad Zatoką Stołową, na drugim kilometrze West Coast Road.
Prawie w ogóle nie znał Kapsztadu, z wyjątkiem głównych ulic, kilku restauracji i nocnych klubów, które zaliczył prawie wszystkie. Ale na plaży jeszcze nie