Shitshow!. Charlie LeDuff
Читать онлайн книгу.żadnej jurysdykcji. Gówno ci pokażę.
– Na jakiej podstawie? – zapytałem go. (Śmiałem się w duchu, wyobrażając sobie, co tak naprawdę powinien teraz robić: ktoś w kantynie wrzucił puszkę po napoju do zwykłego kosza zamiast do odpadów metalowych, panie władzo. Pan się tym zajmie, biegusiem).
– Jesteście na terenie prywatnym – odpowiedział człowiek z fabryki.
Miał na głowie taki sam kapelusz, jaki nosi się w policji stanowej, ale do niej nie należał. Ot, kolejny tyran, któremu płacą dziesięć dolców za godzinę za zastraszanie ludzi. W tym kraju roi się od takich gości. W końcu z czegoś trzeba żyć. Amerykański sen.
– To jest droga publiczna – odpowiedziałem.
– Wstrzymujecie ruch.
– Stoimy na poboczu – zripostowałem jego ciętą ripostę. – Skoro wstrzymujemy ruch, proszę zadzwonić po policję. Tę prawdziwą.
– Posłuchaj, synu…
– „Synu”? Raczej „proszę pana”. Nie jesteśmy na ty – odpowiedziałem, wymachując mu przed twarzą swoją lewą legitymacją.
– Posłuchaj, synu…
No więc zaczęliśmy go filmować.
– Śmiało – powiedziałem. – Proszę dzwonić po policję. My tu sobie zaczekamy.
Bob podszedł z włączoną kamerą kilka kroków bliżej, żeby koleś miał piękne zbliżenie.
Powoli przyzwyczajałem się do takich akcji. Tak samo przyjęli nas dzień wcześniej, w Chattanooga w stanie Tennessee. Zarząd UAW wydał pięć milionów dolarów na kampanię, która miała przekonać robotników w fabryce Volkswagena, by przystąpili do organizacji, ale w głosowaniu większość szeregowych pracowników opowiedziała się za odrzuceniem związku, więc Jankesi musieli wrócić na Północ jak niepyszni. To była ogromna porażka. Chattanooga miało być pierwszą kostką domino, a zaraz potem – zakłady Mercedesa, czyli klejnot w koronie. To miało być takie proste. Kierownictwo Volkswagena prawdziwie po europejsku zachowało neutralność, a nawet wpuściło związkowców z UAW na teren fabryki. Mimo to związek przegrał, a filia w Tennessee dołączyła do wąskiego grona czterech zakładów VW na świecie niezrzeszonych w żadnej organizacji pracowniczej; pozostałe znajdują się w Rosji i Chinach.
Szefowie związku obwiniali o to zewnętrznych agitatorów, opłacanych z kieszeni braci Kochów. Wzdłuż drogi międzystanowej pojawiły się billboardy przedstawiające opustoszałą fabrykę samochodów Packard, podpisane: „Detroit. Tak działa UAW”.
Izba Handlowa, senatorowie amerykańscy, a nawet gubernator stanu Tennessee zębami i pazurami bronili się przed UAW. Grozili cofnięciem ulg podatkowych i rozpowszechniali pogłoski o tym, że wszystkie firmy, nie tylko VW, przeniosą miejsca pracy do Meksyku. Faktycznie, przydupasy bogaczy ostro działały w Tennessee.
Z jednym takim typem, który wymyślił ten billboard, spotkałem się w Starbucksie przy autostradzie. Elegant z Manhattanu w dopasowanym garniturze i ciemnych okularach, tak miękki, że gdyby mu przywalić poduszką, to pewnie by się wykrwawił. Popijał latte. Pracował dla szemranej organizacji o nazwie Robotnicze Centrum Wolności. Źródła jej finansowania nie chciał ujawnić.
– Bardzo mi zależy, żeby ludzie dobrej roboty mogli godziwie zarabiać – przekonywał mnie i tłumaczył, że właśnie po to tu przyjechał, zadbać o interesy robotników i przypilnować, żeby nie zrobili czegoś drastycznego, na przykład nie zagłosowali za związkiem zawodowym, przez co szef będzie musiał przenieść miejsca pracy, a co za tym idzie, także zarobki do Meksyku. Po prostu na sercu leżało mu dobro maluczkich, i tyle.
– Jak to z tym jest? – zapytałem. – Winę za likwidację części miejsc pracy w amerykańskich zakładach przemysłowych można zrzucić na rozwój technologii, ale gdybyśmy nie podpisali porozumień NAFTA i WTO, niektóre udałoby się uratować, a związki zawodowe miałyby dzisiaj silniejszą kartę przetargową. A tak wielu ludziom nie zostało nic oprócz pracy w centrum handlowym za dziewięć dolarów za godzinę.
– Wcale nie muszą zarabiać dziewięciu dolarów za godzinę – powiedział, wyraźnie mając na myśli, że gdyby tylko naprawdę się postarali, to znaleźliby sobie coś lepszego.
– Gówno prawda. Dziewięć dolców za godzinę, nic innego nie ma.
Na takie dictum Pan Latte nie miał odpowiedzi, bo dobrze wiedział, że teraz, gdy po długich zawirowaniach rynek nieruchomości w końcu się załamał, jedyne, na co poza fabryką mógł liczyć facet bez wyższego wykształcenia (a coraz częściej także i z dyplomem), to praca w przydrożnym McDonaldzie.
A jednak oczekiwano, że łykniemy historyjkę rozpowszechnianą przez związkowców i powtarzaną potem przez media, że ten siorbiący latte pizdeusz jakimś cudem potrafi przekonać całą załogę fabryki, wszystkich tych twardych robotników, że gdyby się zebrali i wspólnie zaczęli domagać podniesienia płac i poprawy warunków pracy, toby się to dla nich źle skończyło.
Serio?
A może było po prostu tak, że nikomu z UAW nie udało się dotrzeć do Południowców ani wyjaśnić im, dlaczego przemysł samochodowy zatrudniał teraz więcej ludzi z Meksyku niż z USA. Pracownicy wiedzieli, że w Michigan przeszła ustawa o „prawie do pracy”, a UAW mogło tylko bezsilnie się temu przyglądać. W skali całego kraju mniej niż siedem procent zatrudnionych w prywatnych przedsiębiorstwach należało do jakiegoś związku zawodowego. I nikt nie palił się, żeby to zmieniać.
Co teraz? Jaki był plan? W którą stronę to wszystko zmierzało? Pojechałem do centrali UAW w Detroit, żeby o to zapytać, ale wywalili mnie na zbity pysk. Szefom związków w Chattanooga zakazano z nami gadać. Volkswagen nie miał nic merytorycznego do powiedzenia, ale nasłał na nas swoich karków na przeszpiegi, gdy rozmawialiśmy z grupą robotników za parkingiem. Powoli do mnie docierało, że cała branża motoryzacyjna jest wrogo nastawiona, chamska, skryta i ogarnięta paranoją, co wyjaśniałoby, dlaczego wizyta w wydziale komunikacji i transportu to droga przez mękę. Zmyliśmy się więc chyłkiem do Alabamy, bo wydawało nam się, że tam na spokojnie dokończymy program, podczas gdy całą uwagę skupiono na Chattanoodze.
Łypiąc spode łba na włączoną kamerę, kapral Pała, ochroniarz z fabryki Mercedesa, mruknął pod nosem, że lepiej by było, gdybyśmy się pospieszyli, po czym odjechał kawałek dalej i zaparkował za bramą główną. Włączył światła i skierował je prosto na nas. Trzeba mu przyznać, że poważnie podchodził do swojej pracy.
Zadzwoniłem do pracownika Mercedesa, z który byłem umówiony pod bramą, i uprzedziłem go, że pełno tu ochroniarzy, więc o ile nie ma ochoty, żeby go rozebrali do gaci i tu i ówdzie mu pozaglądali, może powinniśmy się przenieść w jakieś ustronniejsze miejsce. Przyznał mi rację. Ale zanim wyruszyliśmy, nieśpiesznie powiedziałem parę słów do kamery, trochę pustych słów i analiz, których nie mieliśmy zamiaru potem wykorzystywać. Chcieliśmy po prostu, żeby kapral Pała się wkurwił.
Mój łącznik wybrał na spotkanie knajpę z grillem przy drodze krajowej. Tim Earnest, był dokładnie taki, jak sugerowało jego nazwisko – prosty, bezpretensjonalny biały facet w średnim wieku, który od ponad dziesięciu lat pracował w fabryce Mercedesa, i bardzo mu to odpowiadało. Kiedyś miał do pracy ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, ale odłożył z wypłaty i kupił dom bliżej zakładów. Odwieczny amerykański sen. Pracuj ciężko. Dobrze zarabiaj. Oszczędzaj. Kup dom. Szczęśliwa żona. Szczęśliwe życie.
Earnest przyprowadził grupę równie skromnych współpracowników przeciwnych związkowi, w tym kobietę, która kiedyś, dawno temu, mieszkała w rejonie