Na marne. Marta Sapała
Читать онлайн книгу.w ciągu dnia pił głównie piwo. W sumie sześć półlitrowych porcji. Trochę marzł. Był głodny.
Złośliwi, zrobili to, żebym nie mógł niczego wziąć, pomyślał.
Na rampie stał karton nafaszerowany stretchem, takim, jaki ściąga się z palet z towarem, kiedy przyjeżdża do magazynu. Zdenerwowany, rozeźlony, rzucił zapałkę.
Chciałam zadać Damianowi H. kilka pytań.
Czy liczył na to, że znajdzie w kontenerze coś konkretnego?
Jakie produkty najczęściej wybierał?
Czy zaglądał też do śmietników w innych sklepach? Czy robił to sam, czy w towarzystwie? Czy w Ozimku jest więcej osób zmuszonych przez sytuację życiową do zdobywania żywności w ten sposób? Kim są?
Dłuższy czas zastanawiałam się, jak sformułować pytanie o to, czy jego zdaniem w wyławianiu żywności z kontenerów jest coś wstydliwego.
Nie udało się. Dyrektor Aresztu Śledczego w Opolu nie udzielił zgody na widzenie. Porucznik Jakub Graczyk, rzecznik prasowy dyrektora, napisał, że odmowę uzasadnia „zapewnieniem prawidłowego przebiegu procesu resocjalizacji, bezpieczeństwa osadzonego, a także prawidłowego toku służby oraz bezpieczeństwa jednostki penitencjarnej”. Nie zgodził się też udzielić mi informacji na temat tego, czy Damian H. pracuje, czy nie.
Wysłałam do więzienia list.
Od pożaru minęło półtora roku, ale ulica Kolejowa widziana oczami mobilnej kamery Google wygląda tak, jakby nic ostatnio na niej nie płonęło. Biedronka wciąż stoi – niczym hologram nałożony na krajobraz, wspomnienie zakonserwowane na matrycy. Oddzielona od wąskiej jezdni parkingiem i szpalerem rachitycznych drzewek o bordowych liściach, łyska spraną żółcią. Tło za sklepem wypełnia smutny wieżowiec – dawny hutniczy biurowiec, nazwany Manhattanem, wybija na osiem pięter. Ekscentrycznie jak na miasteczko, w którym drugi najwyższy element to silos huty. Jest jeszcze samotny przystanek autobusowy, obrzynek po dawnym dworcu, stacja benzynowa Bliska, postój taksówek. Aut – niewiele. Na stopklatkach, które składają się na panoramy prezentowane przez Google Street View, widać głównie rowerzystów.
Trochę dalej, za mostem, pod którym Damian H. spędza noc pożaru, zaczynają się zabudowania huty. Portiernię, przez którą na teren zakładu wchodzili ci, co przyjeżdżali do pracy pociągiem, zdobi napis „HUTA MAŁAPANEW” ułożony z liter o kształcie lubianym w czasach niedoborów. Ładna, choć trochę przyciężka antykwa. Cegła, blacha, kominy. Trzy gigantyczne betonowe silosy. Znów mnóstwo rowerów.
Rzeczywistość nie odpowiada jednak temu, co można zobaczyć w internecie. Nie ma już silosów. Ani wieżowca – wyburzono go tuż po pożarze, jakby wykorzystując budowlany rozgardiasz. Zlikwidowano portiernię od strony dworca, zniknęły litery. Jest za to nowa Biedronka. Jaśniejsza, nowocześniejsza, dostojnie popielata. A przede wszystkim większa. Powiększeniu poddano zarówno przestrzeń, jak i asortyment.
Tempo, w jakim Google odświeża rzeczywistość, nie nadąża za rzeczywistością.
Handel zdecydowanie lepiej sobie z tym radzi.
– Do tego śmietnika wciąż ustawiają się kolejki – mówi sprzedawczyni lodów z budki tuż za Biedronką. – To się nie zmieniło. Tylko amatorów natychmiastowego spożywania amarenek (napoju winopodobnego, owocowego, słodkiego, najbardziej przystępnego cenowo produktu alkoholowego w ofercie Biedronki) na powietrzu mniej. Pożar zlikwidował zarośla, w których przesiadywali.
Altanka na śmieci wygląda, podobnie jak cały sklep, jakby dopiero co zjechała z linii produkcyjnej. Drzwi – jedne z siatki w kolorze popielatym, drugie ze stalowej blachy – stoją otwarte. Właśnie zrobiono odpisy. W kontenerach leżą brokuły, nektarynki, granaty, włoszczyzna, papryka, mango. Ktoś odłożył jednego pomidora osobno, na szeroki rant kubła. Ma delikatne wgniecenie, ale poza tym nic mu nie dolega.
Sklepowymi alejkami krążą kobiety ubrane w koszulki w trawiastym odcieniu. Jedna z nich upycha papierowe ręczniki na półce. Ma asymetryczną fryzurę i łańcuszek z krzyżykiem ustawionym bokiem, taki jak noszą panie z telewizji.
– Śmietniki? Oczywiście, że po tym pożarze trzymamy cały czas zamknięte, chyba że robimy odpisy. No tak, na bieżąco robimy. Tak, przychodzą, czasem proszą, żeby dać do ręki. No ale ja nie mogę. Już się na to utwardziłam, choć bywało, że szłam i z własnych pieniędzy kupowałam bułkę. Ale więcej nic pani nie powiem, musi pani do centrali pisać.
Biorę wodę i orzeszki, staję w kolejce do jedynej czynnej kasy. Kobieta przede mną kupuje sandałki, długo gawędzi z kasjerką, wracają do półek, żeby wymienić rozmiar na inny. Na zewnątrz gorąco, ubranie lepi się do ciała, w środku – miło, chłodno, jedzenie wydaje się tu nieśmiertelne.
Obok, w karłowatej, pociągniętej spranym lazurem i beżem Galerii Venus – ruch. Tutejsze punkty handlowe i usługowe swoje kontenery trzymają luzem, nad rzeką. Pierwszy, oznaczony logo Krainy Bobasów, jest zabezpieczony kłódką. W drugim – same kartony. Trzeci wygląda jak tymczasowa szafa: kurtka, T-shirt, dżinsy, złożona w kostkę kołdra, między nimi zgnieciona puszka po piwie.
Na skarpie schodzącej do rzeki leży więcej ubrań: pełny męski zestaw, od bielizny po czapkę baseballówkę. Na pniu dawno ściętego drzewa – okazały żółciak siarkowy. Gdyby koczujący pod mostem ludzie byli zainteresowani dziko rosnącym białkiem, mogliby go usmażyć na ognisku.
Nie muszą, mają jajek w bród.
Coś więcej o Ozimku:
Nie ma rynku. („Pff, to nic wyjątkowego, na Opolszczyźnie wiele miasteczek nie ma rynku” – powie mi archiwista z Opola). Ani ratusza – urząd miasta urządził się w odkupionym od huty hotelu robotniczym.
Kieszonkowych rozmiarów miastem zostaje w 1962 roku, awansem na poczet planowanej rozbudowy huty. Nowa odlewnia ma zająć pola i łąki ciągnące się na zachód od ulicy Kolejowej, sięgać aż po wieś Nowa Schodnia. Skoro Ozimek ma być drugim Magnitogorskiem, nie może być wsią. Planowane wydziały nigdy nie powstaną, ale wioska przynajmniej awansuje do miastowej ligi.
Żywicielka miasteczka, coś w rodzaju matki, nasza chluba – piszą o hucie dwie gimnazjalistki z Ozimka w szkolnej prezentacji przygotowanej w 2008 roku.
Do pewnego momentu wszystko, co się tutaj dzieje, dzieje się za sprawą huty.
„Ozimek to nostalgia” – pisze na swoim facebookowym profilu dwudziestodwuletnia Julia Podborączyńska, która się tu wychowała. Jej rodzice są nauczycielami w wiejskich szkołach pod Ozimkiem, ona studiuje na warszawskiej uczelni artystycznej. Gdy wraca do domu, dokumentuje to, co znika. Silosy, ceglane ściany, tabliczki, litery – te ładne i te brzydkie. Boi się, że nie zdąży sfotografować wszystkiego.
Kierownik stacji benzynowej ma na temat upadku huty własną teorię:
– Mówi się, że zbankrutowała, bo została zbudowana ze zbyt wartościowych stopów – opowiada. Jest inżynierem budownictwa, interesuje się tematem. – Żeby się do nich dobrać, trzeba było uśmiercić zakład.
Jego ojciec też pracował w hucie, zwolniony, zatrudnił się na stacji u syna.
Ale wielu z tych, których posłano na recykling, odmówiło poddania się przeobrażeniom. Część wyjechała do Niemiec; Opolszczyzna to region, w którym wiele osób ma w szufladzie dwa paszporty. Inni rozproszyli się po świecie; wykorzystali szansę, którą dało otwarcie granic.
– Ozimek trzeba wymyślić na nowo – mówi mi jeden z mieszkańców. Urodził się tu i wychował, ale życie spędza teraz głównie