Na marne. Marta Sapała
Читать онлайн книгу.cztery miliony złotych wierzytelności to więcej niż jej majątek.
„Nie osiągnięto zadowalającego stanu realizacji głównych celów” – piszą rok później, w 2003 roku, autorzy raportu Najwyższej Izby Kontroli, miażdżącego transformację polskiego hutnictwa, także w Ozimku. Za nadgonienie konkurencji – pała. Dostosowanie asortymentu – pała. Dopływ kapitału – również. Ze wszystkich zaplanowanych działań najlepiej wyszła restrukturyzacja. Gratulacje, udało się zwolnić więcej osób, niż początkowo zakładano.
Z siedmiu tysięcy osób zostaje tysiąc siedemset. Spadkobiercy huty, spółki, które rozsiądą się na gruzowisku, zaczną wyprzedawać majątek, żebrać w urzędach i instytucjach o umorzenie zaległych podatków. Zacznie się faza przetrwalnikowa. Fala zwolnień nigdy się całkiem nie wyciszy; mówi się, że ludzie zatrudnieni przez Hutę Małapanew są już przyzwyczajeni do myśli, że redukcja może nadejść w każdej chwili. Zostało ich jakieś pięćset osób.
Huta po transformacji z ostrożnością będzie podchodzić do roli żywicielki. Koniec z partycypacją, finansowaniem, inwestowaniem w gminę. Ledwo będzie dawać radę regulować zobowiązania.
Populacja miasteczka skurczy się o dwa tysiące osób.
Wszystko odbędzie się jakoś tak po cichu, na raty. Prawie niewidzialnie. Nie będzie nagłego tąpnięcia. Nikt nie poniesie odpowiedzialności.
Zbigniew Kowalczyk, zastępca burmistrza Ozimka: „Zła kondycja huty i zwolnienia pracowników miały ogromny wpływ na naszą gminę.”
Gdy Marta traci pracę, Damian nie mieszka już w domu; kilka miesięcy wcześniej, gdy podniósł na nią rękę, powiedziała mu: „Jesteś dorosły, musisz odejść”.
Syn więc wyprowadza się oficjalnie. Pomieszkuje tu i tam, wpada czasem znienacka, głównie po to, żeby się przespać i coś zjeść. Marta nie ma nic przeciwko temu, ale wolałaby, żeby to się odbywało normalnie: obiad, kawa, potem może piwo. Tymczasem jest na odwrót, najpierw dużo piwa, a potem wyciąganie z lodówki naszykowanego na następny dzień mięsa, smażenie do północy. Gdy Marta próbuje interweniować, słyszy, że syn jest głodny. On zawsze jest głodny.
Pierniki, serniki, rolady z makiem – to Marta znajduje za pierwszym razem.
Kurze udka, schabowe, zmielone wieprzowe, poporcjowane, śląska, parówki, szynka, polędwica sopocka – to za drugim, gdy czarny wypchany mięsem worek jest tak ciężki, że musi zadzwonić po męża. A potem po sąsiadów; do późnej nocy segregują paczki na stole w kuchni, dzielą, gotują, smażą, mrożą.
Za kolejnym przynosi do domu czekoladki deserowe, zapakowane w serduszka z czerwonej blachy. Akurat są mikołajki, wręcza pudełeczko mężowi. Skąd to masz, Usia? A ze śmietnika. Masz więcej? No ba!
Raz chodzi do Biedronki, tej, co się spaliła, raz do tej drugiej, co stoi naprzeciwko miejskiego stadionu. Zagląda też do Netto; mają dużo słodyczy. Znajoma, która przez pewien czas pracuje na kasie, potwierdza, że faktycznie dużo wyrzucają.
Czasem musi chwilę wyczekać. Trafić w dobry moment, krótką szczelinę.
Chodzi sama, z sąsiadką albo z Damianem. Ostatni raz – zaraz po pożarze. Obiecała sobie, że więcej tego nie zrobi; ale akurat jechała rowerem przez Słowackiego, jakiś mężczyzna postawił delikatnie worek obok kontenera. Ta delikatność zastanowiła Martę; wyczekała, aż zniknął.
W środku były melony, kokosy, ananasy, paczkowane wędliny, jeszcze w terminie. I pół paczki doskonałego niemieckiego proszku do prania.
Dziewięć miesięcy po pożarze, gdy Damian z podejrzanego staje się osadzonym, mąż Marty przewraca się na jej oczach, koło tego stołu, na którym kiedyś układali stertami schaby, udka, korpusy. Jest trzecia czterdzieści. Usia, nie wiem, co się ze mną dzieje. Udar. Rokowania są z początku niezłe; będzie się pan długo rehabilitował, mówią lekarze. Marta odlicza pigułki, po trzynaście sztuk trzy razy dziennie. Gdy idzie gdzieś coś załatwić, żartuje: Dzidek, tylko niczego nie zmaluj.
Jednego dnia zastaje go nie tam, gdzie zostawiła – na wąskim łóżku pod kolorową ścianą, z widokiem na ławę, telewizor i kuchnię – tylko pod kaloryferem. Leży skurczony, z kołdrą między kolanami. Nie wiem, Usia, jak to się stało. Przyjeżdża pogotowie. Znów szpital.
Umiera akurat wtedy, gdy jej nie ma. W walentynki.
– Nie zaglądam już do śmietników. Mam rentę po mężu, zrobię sobie kotleta i dwa ziemniaki na obiad, i to mi wystarcza. Nawet odkładam trochę – mówi mi, gdy spotykamy się pół roku później.
Jak odłoży więcej, to może znów pojedzie do syna. Ostatnio była w grudniu, dwa miesiące przed śmiercią męża. Zaproponowała Damianowi kawę. Kawy mam potąd, Usia, odpowiedział, ale zjadłbym coś słodkiego. W więziennej kantynie były tylko dwie drożdżówki. Marta podzieliła się swoją z córką, drugą oddała Damianowi.
Cały czas szukam w Ozimku czegoś, co pozwoliłoby mi tę historię zakotwiczyć w tym konkretnym miejscu. Żadnym innym. I coraz bardziej wydaje mi się, że niczego takiego nie znajdę. Ot, impuls, zapałka, sterta folii, nieszczęście. Mogło się zdarzyć wszędzie.
Bo przecież bezdomni są wszędzie. Masowe zwolnienia są wszędzie. Kosze z jedzeniem są wszędzie. Co to za pomysł, słyszę od osób, które próbuję namówić na rozmowę łączącą te trzy wątki.
– Nie widzę związku.
– Nie mam na ten temat nic do powiedzenia.
– Ależ ten pan, co podpalił Biedronkę, nie był nawet z naszego terenu. Przyjechał z jakiejś innej gminy, chyba z Turawy – mówi mi przez telefon osoba z Ośrodka Integracji i Pomocy Społecznej w Ozimku, gdy wypytuję ją o pożar, przeterminowane jedzenie i bezdomność. Konsultuje się z pracownikami, nie przerywając rozmowy: – Od nas był? Naprawdę? Po śmietnikach grzebali, grzebią i będą grzebać. To nie wynika z biedy czy z tego, że my nie pomagamy. I to nie jest tylko w naszej gminie, to się dzieje w całej Polsce.
Do Ośrodka Integracji i Pomocy Społecznej dzwonię kilkakrotnie.
– Jesteśmy bardzo zadowoleni, bo liczba bezdomnych w Ozimku zmniejszyła się do sześciu osób – słyszę za którymś razem. Sześć osób to mniej niż promil populacji. – Pani pyta, czy my wiemy, dlaczego ci ludzie chodzą po śmietnikach? Ale my ich nie widzimy. Nie wiem, czy uda się teraz porozmawiać, jesteśmy bardzo zajęci. No, dobrze, proszę przysłać pytania.
Wysyłam ich kilkanaście.
Dotyczą tego, jak wygląda w Ozimku redystrybucja żywności i pomoc osobom dotkniętym bezdomnością oraz ubóstwem.
Pytam o to, dlaczego zdaniem instytucji odpowiedzialnej za niesienie pomocy niektórzy mieszkańcy Ozimka decydują się szukać jej w kontenerach.
Oraz o to, z jakiego powodu nikt nie korzysta z możliwości odbioru niesprzedanej żywności z obu Biedronek.
Po miesiącu dostaję wiadomość:
„Ze względu na ochronę danych osobowych nie udzielimy Pani odpowiedzi na zadane pytania”.
Prawie pół roku – tyle czekam na odpowiedź firmy Jerónimo Martins, właściciela sieci sklepów Biedronka. Zapytałam portugalski koncern o to, jaką strategię stosują względem osób, które korzystają z żywności w kontenerach, czy oraz jak zabezpieczają kosze.
Koncern nie odpowiada na żadne z nich, za to pisze: „Informujemy, że ze sklepów znajdujących się w sąsiedztwie miejscowości Ozimek, to jest w Opolu, Lublińcu oraz Strzelcach Opolskich, Biedronka przekazuje nadwyżki żywności do Caritas Diecezji Gliwickiej