Niewierni. Vincent V. Severski

Читать онлайн книгу.

Niewierni - Vincent V. Severski


Скачать книгу
i że nie ma co na nich liczyć, chociaż nigdzie nie mógł dostrzec ciał. Musiał podjąć decyzję natychmiast, zanim napastnicy ruszą do ataku. Chwilowa cisza świadczyła, że ma jeszcze szansę.

      Wycelował swojego skorpiona i puścił długą serię w ciemny otwór drzwi, roztrzaskując drewniane framugi. Pomyślał, że skoro stawi opór, napastnicy będą musieli się zastanowić, co robić dalej. Te sekundy były najważniejsze. Nim skończył strzelać, był już przy oknie.

      Tak jak sobie wcześniej zaplanował, postanowił zeskoczyć po balkonach. Nigdy nie wchodził do akcji, jeżeli nie przygotował wcześniej odwrotu, a manewr z balkonami miał przećwiczony.

      Zanim napastnicy się zorientują, że taki cyrkowy numer jest w ogóle możliwy, będzie już na dole. To tylko dziesięć pięter.

      W ciągu trzydziestu pięciu sekund dotarł do drugiego, skąd skoczył już na trawnik. Z góry nikt nie strzelał. Ruszył biegiem w kierunku parkingu i natychmiast zauważył dwóch mężczyzn w czarnych skórach, którzy stali przy wejściu na klatkę schodową.

      Niezauważony zbliżył się na odległość dwudziestu dwóch metrów i oddał w biegu dwie krótkie celne serie. Potężne uderzenie kilkunastu pocisków 7,65 rzuciło tamtymi o ścianę.

      Już miał przyspieszyć, lecz nagle się zatrzymał. Nie przebrzmiało jeszcze echo wystrzałów i nie opadł kurz po pociskach, gdy Jagan zawrócił i podszedł do wejścia.

      Jeden z mężczyzn leżał na brzuchu, spod którego wypływała gęsta kałuża krwi. Jego ciało wciąż drgało, ale dla Jagana było oczywiste, że to koniec. Drugi, bardziej chłopiec niż mężczyzna, może dwudziestoletni, z otwartymi szeroko oczami, siedział oparty o ścianę i próbował coś mówić, ale z jego ust wydobywała się jedynie jasnoczerwona piana.

      – Ożeż ty! – Jagan się nad nim pochylił. – Nuuu… smotri, drug moj… Gospodi, kakoj podarok u tiebia… – Wyciągnął rękę po najnowszy model skorpiona, który leżał obok, dokładnie taki, jaki widział u Czeczenów na motorze.

      Ranny wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale zachłysnął się krwią i niezdarnie próbował odszukać dłonią automat.

      – Nuuu… czto… pacan? – Jagan nachylił się bliżej. – Czego?

      Ale chłopak tylko bełkotał i bluzgał krwią.

      Jagan wziął skorpiona, potem pistolet drugiego mężczyzny. Podniósł się, stanął nad chłopcem okrakiem i nie celując, strzelił mu w czoło.

      Zaczął biec, jakby dostał skrzydeł. Lekko i bez wysiłku, mimo że był porządnie obciążony bronią. Kiedyś sobie obiecał, że już nigdy nie porzuci żadnego pistoletu, tym bardziej automatu. Rozpierała go wspaniała świadomość, że ma tylko dla siebie najnowszy model skorpiona, i to w dodatku czeczeński, czyli nierejestrowany, a to było bardzo ważne.

      Kierował się w stronę, gdzie, jak wiedział, jest bezpiecznie. Gdy oddalił się o czterysta trzydzieści dwa metry, przystanął, żeby wyrównać oddech i trochę odpocząć. Położył się w pozycji witruwiańskiej na nieskoszonym trawniku i spojrzał w bajkowo rozgwieżdżone kaukaskie niebo.

      Takie niebo może być tylko tutaj. Jest pięknie! – pomyślał i poczuł, że dwugłowy smok podziela jego radość.

      Dotknął kieszeni, w której tkwiła złota tetetka, i chociaż przez cały czas czuł jej ciepło i wiedział, że tam jest, to jednak musiał się upewnić.

      Od początku nie wątpił, że ta magiczna broń jest mu przeznaczona. Nie dość, że wyprowadziła go bezpiecznie ze strzelaniny, to jeszcze mu pomogła w ustaleniu, gdzie jest rodzeństwo Bogajewów, a to było najważniejsze. Muhamedowem zajmą się inni.

      – Polska – pomyślał. To przecież niedaleko.

      Było jedenaście minut po północy, ale Jaganowi się wydawało, że jest już czternaście.

      Konrad obudził się cały spocony i odetchnął z ulgą, że to był tylko sen. Jeszcze brzmiał mu w uszach dźwięk tłuczonego szkła wymieszany z chrzęstem metalu, a wszystko to na skrzyżowaniu alei KEN i Indiry Gandhi.

      Za każdym razem, gdy przejeżdżał tamtędy do miasta i widział wypadek, ogarniało go jakże typowe uczucie – jak to dobrze, że to nie ja! Przed chwilą jednak widział wszystko tak realistycznie, że aż się zawahał, czy nie zjechać do garażu i nie sprawdzić swojego saaba 900i cabrio, model z 1985 roku.

      Zupełnie hipotetyczna świadomość, że coś mogłoby mu się stać, napawała go przerażeniem. Bo to nie był jakiś tam samochód, jaguar, bmw czy nawet maybach, to była część jego ciała i duszy, i to nawet ta ważniejsza. Od kilku miesięcy nie dawała mu spokoju dziura wypalona w tylnym siedzeniu, więc horror, jaki mu się przyśnił, z jego saabem w roli ofiary, zaowocował złym nastrojem już od samego rana.

      Tak czy inaczej Konrad solennie postanowił, że dzisiaj do pracy pojedzie metrem i w przyszłości będzie unikał tego skrzyżowania.

      W końcu mogę jeździć Rosoła… to przecież także wygodna i szeroka ulica – pomyślał i poszedł do łazienki.

      Włożył dres, wypił szklankę kefiru Robico i po kilku chwilach był już na ulicy Wilczy Dół. Zatrzymał się i zrobił parę ćwiczeń, żeby rozciągnąć mięśnie. Było pochmurno, ale wyjątkowo ciepło. Pomyślał, że nie padało od kilku dni, więc na Kabatach nie będzie podtopień. Zawsze denerwowało go czyszczenie butów z błota, a nigdy nie zaczynał biegu w brudnych. W końcu to były czerwone salomony XT wings s-lab 4.

      Zrobił swoją stałą trasę do Pyr i z powrotem. Na Leśnej spotkał Przemysława Saletę, który biegł w przeciwnym kierunku z pieskiem na smyczy. Mijali się czasami na Kabatach i chociaż się nie znali, to Saleta zawsze pozdrawiał Konrada, choć powinno być odwrotnie. Po każdym takim spotkaniu Konrad od razu czuł się lepiej, bo to był w końcu sam Przemysław Saleta i nie dość, że sympatyczny i kulturalny, to jeszcze nieco wyższy. Konrad miał dziwne wrażenie, że Saleta pozdrawia na trasie tylko jego, ale nie potrafił wytłumaczyć, skąd się ono wzięło. Tak czy inaczej świadomość ta była na tyle miła, że przy niej trwał. Widząc go, od razu poprawiał styl swojego biegu, by wyglądał bardziej świeżo i sprężyście, bo Saleta poruszał się, jakby sunął po wodzie.

      Wrócił do domu zdyszany, bo po schodach wbiegł na sporym przyspieszeniu. W przedpokoju zrzucił buty i stanął, dysząc, przed wielkim lustrem oprawionym w barokowe ramy. Spojrzał na swoje odbicie i przez moment pomyślał, że może powinien już zmienić strój na taki, jaki ma Saleta. Po krótkiej ocenie jednak uznał, że nie będzie nikogo naśladował, a szczególnie jego. Pozostanie wierny swojemu spranemu bawełnianemu dresowi z wypchanymi kolanami i napisem niemożliwym już do odczytania. Styl Rocky Balboa bardziej odpowiadał jego charakterowi niż obowiązujący teraz powszechnie à la Lara Croft.

      Po goleniu i prysznicu zjadł tost z miodem i wypił szklankę mleka, oglądając poranne wiadomości na TV24. Z pewnym zaskoczeniem zauważył, że od pewnego czasu nie widział w telewizji swojej byłej partnerki Justyny, i trochę się zaniepokoił.

      Początkowo, po wyborach wygranych przez Partię Gładkiej Gadki, jak ją nazywał, Justyna niemal nie schodziła z ekranu. Rano i wieczorem męczyła się z żałośnie miłymi i papierowo uprzejmymi politykami, którzy nigdy nie odpowiadali na jej proste pytania.

      Może w końcu zmądrzała – pomyślał naiwnie i zrobiło mu się trochę głupio, więc skończył jeść i poszedł do łazienki.

      Wypłukał usta, wytarł twarz i przyjrzał się sobie uważniej w łazienkowym lustrze oświetlonym trzema halogenami. Sprawdził dłonią jeszcze raz, czy się dobrze ogolił, i poczuł nagle, że musi zakomunikować coś mężczyźnie w lustrze,


Скачать книгу