Najmilszy prezent. Agnieszka Krawczyk
Читать онлайн книгу.w dużym i budzącym zdumienie swą obszernością ogrodzie sukcesywnie niszczał. Flora widziała go dosyć dobrze z piętra swojej nieruchomości, zanim oczywiście drzewa u Bekierskich nie rozrosły się tak bardzo, że przesłoniły widok. Dach zaczynał się sypać, ściany oszpeciły brzydkie zacieki. Wiatr dostawał się do środka przez nieszczelne okna, wywołując niekiedy zdumiewające efekty dźwiękowe w pustych korytarzach. Może dlatego mieszkańcy miasteczka uważali to miejsce za dotknięte działaniem sił nadprzyrodzonych? Trudno dociec. Zresztą każda miejscowość ma przynajmniej jeden taki opuszczony i nawiedzony dom. Flora jednak ze swoich bardzo pewnych źródeł wiedziała, że całkiem niedługo ktoś miał się tutaj sprowadzić, zatem już teraz uwzględniła w swoich sąsiedzkich rachunkach jedną, a może nawet dwie osoby więcej.
Ktoś przybywa, kogoś ubywa – szeptała do siebie, przemierzając z torbą ulicę Wierzbową. Jak zwykle przyspieszyła kroku przed domem Konopińskich, a później zwolniła przy nawiedzonej posesji. Lubiła ten dziki, zarośnięty ogród. Dzięki niemu w okolicy pojawiały się zwierzęta – różne gatunki ptaków, łasice i jeże. Pewnego letniego popołudnia dostrzegła tam nawet bażanta, który obwieścił swoje przybycie głośnym skrzekiem. Mam nadzieję, że nowi właściciele nie zechcą go od razu uporządkować, a w każdym razie nie wytną starych drzew – pomyślała i pchnęła swoją furtkę. Jej własny dom na tle architektury ulicy, gdzie wszystkie budynki miały bezpieczne bryły sześcianu i dość ładne ściany, nie wyłączając tego opuszczonego, którego elewacja była co prawda brudna, ale jednak starannie wykonana, wyglądał jak z zupełnie innej bajki. Był piętrową willą o dwóch werandach, wzniesioną z drewna i z upływem czasu coraz bardziej przypominającą chatkę z piernika. Nie tylko ze względu na kolorystykę – deski starzały się w swoim tempie, a zielona farba elewacji dawno wyblakła – jego sylwetka zwracała uwagę. Wydawał się tak odmienny w stylu, jakby przywędrował tu z zupełnie innych czasów.
– Korniki i butwienie – kręciła nosem Jola. – Powinnaś koniecznie coś z tym zrobić.
Tylko co mogła zdziałać? Flora przyzwyczaiła się już do chrobotania w ścianach, świerszczy za kominem i nieustannego sypania się drewna. A zapach gnijących liści w ogrodzie po prostu zaakceptowała. Nie miała siły ciągle ich sprzątać, a poza tym były pożyteczne. Teraz weszła do domu przez werandę, starannie zamknęła za sobą drzwi, wydobyła z wózka pakunek i położyła go na okazałym sosnowym stole. Potem zatarła z radości ręce i wyszła do kuchni zrobić sobie herbatę.
[1] Źródła wszystkich cytatów i adresy wydawnicze tytułów wymienianych w tekście zamieszczono na końcu książki.
2.
Co do formy zewnętrznej listów (…) to powinna być takowa miła i elegancka, zatem trzeba się starać o piękny papier, ładne pismo, a wystrzegać się plam i krzywych rządków. Koperta nawet niech będzie starannie wybrana. Błędy gramatyczne i ortograficzne zachodzić nie powinny. Zdania niech będą proste i krótkie.
Flora starannie obejrzała paczkę, czy papier nie jest uszkodzony, a potem ostrożnie położyła ją na stole. Z szuflady wydobyła nożyczki i delikatnie przecięła zabezpieczające taśmy. Potem odwinęła przesyłkę. W kartonowym pudle spoczywał zamówiony przez nią towar – arkusiki czerpanego papieru, dodatkowo wzbogacone płatkami kwiatów i cząstkami traw. Niewiarygodnie piękne. Zatopione w nich rośliny nadawały i tak szlachetnemu papierowi elegancki i romantyczny szlif. Tchnęły tajemniczym czarem, nostalgią za dawnymi czasami, gdy wszystko robiło się z miłości do sztuki, urokiem przeszłych chwil, nieskończonych możliwości i tego ulotnego smutku, który każe kochać rzeczy śliczne, misternie wykonane, choć niekoniecznie użyteczne.
Kobieta ruszyła do niewielkiej spiżarni i przyniosła stamtąd atrament oraz roślinne farby, jak również surowiec do wykonania kolejnych, bo dysponowała także suszonym indygo, brązową umbrą, zielenią chromową i karminem.
Właśnie rozmyślała nad tym, czy wypróbować najpierw kaligrafię, czy też rysunek, gdy przez okno dojrzała, że ktoś stoi przy furtce i zagląda ciekawie do środka ogrodu.
Była to mała dziewczynka, może sześcioletnia, którą Flora dobrze znała z widzenia. Wiedziała, że przyszła tu z pierwszego domu po przeciwnej stronie Wierzbowej, nowoczesnego budynku o modnym kształcie z wielkimi przeszkleniami od strony sadu i metalowymi balkonami. Wyglądał zupełnie jak kostka ze szkła i stali. Jego odmienność nieco raziła na tej ulicy pełnej bardziej konwencjonalnych domostw. Wyraźnie odstawał od reszty, nieuchronnie przyciągając wzrok. Do niedawna mieszkała w nim czteroosobowa rodzina: rodzice, ta właśnie dziewczynka i jej malutki, niedawno narodzony braciszek.
Matka, kiedyś zatrudniona w szkole, teraz poświęciła się wychowaniu malucha, ale chyba nie czerpała z tego satysfakcji. Chodziła przygaszona, smutna, rzadko się uśmiechała. Ojciec dziewczynki zawsze był bardzo zapracowany – wcześnie wychodził, wracał późno. Czasami wieczorem powtórnie jechał do nieodległej Warszawy, pewnie załatwiać jakieś służbowe sprawy. Nie było go całymi dniami, mało odzywał się do dzieci. Traktował je chłodno, jakby z niechęcią. Któregoś dnia się wyprowadził. Flora domyślała się powodu. Chłopczyk, tak wyczekiwany w tej rodzinie, okazał się nie całkiem taki, jak życzył sobie pan domu. Zamiast idealnego dziecka, przyszłego następcy, urodził się mały człowiek z pewną niedoskonałością. A może właśnie z doskonałością, której ojciec nie potrafił docenić? W każdym razie ta pozorna skaza okazała się najprawdopodobniej probierzem rodzicielskiej i małżeńskiej miłości.
Rodzina rozpadła się. Matka jeszcze bardziej posmutniała, a mała dziewczynka coraz więcej czasu spędzała, kręcąc się po ulicy Wierzbowej, zaglądając przez furtki do sąsiadów, hasając z niewielkim psem, który stanowił całe jej towarzystwo. Nie miała koleżanek, ale chyba nie tęskniła za towarzystwem rówieśniczek. Flora nigdy nie widziała też, żeby dziecko nosiło ze sobą jakąś zabawkę. Zawsze wyglądała podobnie: ze starannie założonymi rajstopami podczas chłodniejszej aury lub w kolorowych skarpetkach przy dobrej pogodzie, odziana w sztruksowe sukienki-ogrodniczki w różnych barwach oraz płaszczyk od deszczu, gdy padało. I te kalosze. Najchętniej chodziła właśnie w nich – sięgających kostki zielonych kaloszkach w duże żaby.
Dziewczynka patrzyła przez furtkę do ogrodu, jakby zastanawiając się nad pomysłem przedostania się do środka. Jej piesek bez trudu przeskoczył przez ozdobny otwór w bramce i szczeknął na panią zachęcająco. Flora miała w swoim ogródku piękne krzewy i drzewa. Były też i kwiaty, ale jesienią pozostało już po nich tylko wspomnienie. Październik tego roku był jednak łaskawy, ciepły i pozbawiony wiatru, więc na drzewach wciąż trzymało się mnóstwo liści. Ich głębokie kolory od nasyconego złota, poprzez delikatne ochry i brązy aż do ciemnej czerwieni zachwycały możliwościami natury. Te liście, które już opadły, leżały bezładnie na ziemi, bo gospodyni nie miała siły ich uprzątnąć, poza tym tłumaczyła sobie, że jeże znajdą w nich świetną kryjówkę na zimę. A mieszkało ich w ogrodzie kilka. Starsza pani słyszała w lecie ich tupotanie, a także widziała parę w świetle księżyca. Przemieszczały się szybko, czasem fukając na siebie i inne zwierzęta, starając się odstraszyć wszędobylskie koty sąsiadów, z którymi chcąc nie chcąc musiały dzielić terytorium.
Dziewczynka chciała zapewne przedostać się do liści. Albo pozbierać dojrzałe owoce kaliny czy jarzębiny, które rosły na niskich drzewkach. Może chodziło też o strzelające kulki, jakie niedawno pojawiły się na zastępującym Florze żywopłot szpalerze śnieguliczki białej? Starsza pani pamiętała dobrze, że jako dziecko lubiła bawić się w rozgniatanie ich butem, pod którym pękały z cichym trzaskiem. Gustowały w nich ptaki, dla których były dobrym pokarmem, mimo iż dla ludzi trujące.
Pani