Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
Читать онлайн книгу.normy! Całkiem! Zwolnię cię, zanim zdążysz się przenieść do tego swojego podatkowego raju!
Po paru minutach Oksana wybiega cała we łzach. Wkrótce wychodzi zadowolony z siebie Szkłowski:
– Co się tak patrzysz, stażystko? Szkoda ci jej?
– Szkoda.
– Ty się nad nią nie lituj. Zapierdziela niby bez snu i odpoczynku! Miesiąc, kurwa, nic nie robiła, tylko siedziała na dupie. Podatkowa służba, kurwa mać.
Wciąż wściekły Szkłowski wysyła mnie i oficera operacyjnego Żenię na przesłuchanie ulicznego dilera narkotyków. Praca konwojentów na przesłuchaniu nie należy do przyjemnych i Szkłowski dobrze o tym wie.
Przed pokojem przesłuchań bawi się towarzystwo, dwóch chłopaków i dziewczyna. Piją piwo i drinki w puszce, słuchają muzyki z telefonów.
– To nasi stali świadkowie – wyjaśnia Żenia.
Stali świadkowie to ci, których przyłapano na jakichś drobiazgach. Są jeszcze wolontariusze fanatycy, ale tych jest niewielu.
Na chwiejnych nogach podchodzi do nas pijany chłopak. Patrzy nam w oczy:
– Przecież ja się z tym dilerem znałem. Kumplowaliśmy się. Potem poszedł siedzieć za narkotyki. Skurwił się, na złą drogę wstąpił, rozumiesz? O kolegach zapomniał. A dziś przychodzę, a jego już wzięli. Widział mnie, kiedy gliny nad nim pracowały. Myśli teraz, że donoszę na niego.
– Przecież donosisz – leniwie rzuca Żenia. – Ty nam go wydałeś.
– A co mogłem zrobić? No co ja mogłem zrobić? Był moim kolegą. Wszyscy jesteście! Jesteście…
– Idź stąd. No już!
Donosiciel odchodzi.
Zmieniamy poprzedni konwój, zajmujemy pozycje przy drzwiach. W pokoju już trwa przesłuchanie. Diler, chłopak około trzydziestki, ma zaspane oczy. Ręce w kajdankach, kajdanki brzęczą, gdy bezskutecznie usiłuje rozmasować nadgarstki. Palce ma długie i szczupłe, całe w świeżych siniakach. Obok siedzi malutka brunetka z dochodzeniówki z puszką red bulla i niemłody, zmęczony adwokat. Adwokat jest z urzędu.
– Nacisk na mnie wywierali. Moralny – cicho mówi „złoczyńca”. – Milicjanci sami napisali zeznania. Powiedzieli: „Jak podpiszesz, będziesz odpowiadał z wolnej stopy”.
– To poważne naruszenie – komentuje adwokat.
– Ale czego pan go broni? – uśmiecha się śledcza. – Przecież wszystko już jest jasne: niewinny by nie podpisał.
– U was nie można nie podpisać – uśmiecha się adwokat w odpowiedzi.
– No ja bym, na przykład, nie podpisała – upiera się śledcza. I zwraca się do zatrzymanego: – Milicjanci mogą ci obiecać gruszki na wierzbie, ale i tak o wszystkim zadecyduje sąd. A poza tym skąd wiesz, że to rzeczywiście byli milicjanci? Znasz ich nazwiska?
– A w grudniu, swoją drogą, jednego z waszych wsadzili. Za wymuszanie zeznań – mówi zamyślony adwokat.
– A w styczniu zabili Markiełowa[6] – odparowuje śledcza. – Pracujemy czy pierdzielimy?
– Nie mogę mówić – zaczyna nieoczekiwanie słabym głosem „złoczyńca”.
– Odmawiamy, znaczy się?
– Nie. Dajcie mi wody.
Duszkiem wypija pół litra bonaquy.
– Ile nie piłeś? – pyta adwokat.
Okazuje się, że „złoczyńca” nie pił, nie jadł, nie korzystał z toalety, od kiedy go tu przywieziono, czyli od czternastej.
– Ochujeliście? – interesuje się spokojnie adwokat. – A jak coś mu pęknie?
Eskortujemy chłopaka do toalety. Nalewamy jeszcze wody do butelki. Mam w kieszeni ciastko, daję „złoczyńcy” w drodze powrotnej. Łapczywie zjada, oblizuje dłonie. Żenia jest w szoku:
– Pojebało cię, stażystko?
Wzywamy świadków na konfrontację. Śledcza klnie, ich zeznania są dosłownie takie same. Poprawia.
Świadkowie opuszczają wzrok i odpowiadają długo i mętnie na pytania. Teraz zeznania się nie zgadzają. Adwokat się ożywia:
– Widziałeś, jak się odbywał zakup kontrolowany? Na własne oczy widziałeś?
– Nie – cicho przyznaje świadek. – Nie widziałem.
– Nie widział!
– Co, co? – pyta ponownie śledcza i patrzy wprost na swojego stałego świadka. Tamten mamrocze coś niezrozumiałego.
– Nie widział. Przecież powiedział, że nie widział.
– Jak nie widział, jeśli widział? Po prostu wszyscy jesteśmy już zmęczeni. – Odczytuje zeznania spisane jak przez kalkę. – Potwierdzasz?
– Potwierdzam.
Eskortujemy „złoczyńcę” z powrotem do aresztu.
W dyżurce poprawiają statystyki dnia przed wysłaniem do okręgu, dopisują protokoły.
– Sań, daj mi świadków – prosi drugi dyżurny, Dima.
Z notesu z nazwiskami przepisują dane do raportów oględzin. W sądzie te martwe dusze potwierdzą potrzebną wersję śledztwa.
– A ten twój narkos ma rodzinę?
– Matkę, zdaje się.
– Przesłuchano go już? To zadzwoń do niej.
Dzwoni:
– Pani syn jest u nas. Zatrzymany. Może pani podejść, tylko szybko, bo już niedługo go zabierają.
I z miejsca wypełnia dokument: „W związku z brakiem krewnych w Moskwie zapewnienie zatrzymanemu bielizny i ubrań na zmianę odpowiednich do pory roku nie jest możliwe”.
– Przedzwońmy do matki – proponuję. – Powiemy, by przyniosła ciuchy na zmianę.
Milicjanci się śmieją.
– To standardowa procedura, stażystko – mówi porucznik Dima. Wypełnia się dla wszystkich. Półszeptem dodaje: – Nie myśl o tym, nawet się nie zastanawiaj. Bo zwariujesz.
Po kwadransie przybiegła matka. Konwojujemy ją do pokoju spotkań z rodziną.
Za pięć minut pojawia się „Szeherezada” – dyżurna z moskiewskiej milicji, odpowiadająca za przewóz „jeńców”. Wysoka, czarnowłosa, przepiękna dziewczyna w waciaku pali papierosy, skarży się na urwanie głowy: kwartalne raporty i że wszyscy jak zwariowani łapią „złoczyńców”. Zabiera „jeńca”.
Szykujemy kolację. Kroimy kiełbasę na stole, rozcieńczamy koniak colą.
Święta tuż-tuż i mundurowi z przejęciem opowiadają o swoich dodatkowych zajęciach zarobkowych. W milicji na niskim stanowisku nie wyżyjesz nawet z łapówek. Wasia z operacyjno-śledczego między dyżurami pracuje w kwiaciarni jako florystka. Opowiada, że najładniejsze duże bukiety komponuje się ze śmieci, czyli kwiatów, których osobno nikt by nie kupił. Najpopularniejszym sposobem na dorabianie jest praca w ochronie. Prawie każdy marzy o zmianie milicyjnej roboty. Największe, lecz nieosiągalne marzenie to służba podatkowa albo urząd celny. Dima, który służy w milicji już od siedmiu lat, dzieli się ciepłymi wspomnieniami:
– Na jednej budowie Tadżycy pracowali. I wyrywali torebki kobietom. Regularnie. Każdej nocy jedna, dwie do nas przychodziły. A my nie mogliśmy złapać tych wszystkich ciapatych. Przełożony truł dupę. Aż pewnego pięknego dnia po dyżurze przebraliśmy się w cywilne ciuchy, zawołaliśmy kolegów, wzięliśmy pałki i spuściliśmy