Pogrzebani. Jeffery Deaver
Читать онлайн книгу.mówią nam wspaniałe rzeczy o dzielnicach naszego miasta.
– Gdzie jest to składowisko? – spytał Cooper.
– Dokładnego adresu nie pamiętam. To składowisko odpadów agencji, przeznaczone właśnie na ten cel. Bushwick na Brooklynie. Ile takich miejsc może być? Sprawdźcie!
– Wyckoff Avenue, niedaleko Covert Street – oznajmił po krótkiej chwili Cooper.
– Blisko cmentarza Knollwood Park – dodała Sachs, urodzona i wychowana na Brooklynie. Zdjęła fartuch laboratoryjny i rękawiczki, po czym ruszyła do drzwi. – Lon, wyślij antyterrorystów! – zawołała w progu. – Spotkam się z nimi na miejscu.
1 Environmental Protection Agency – federalna Agencja Ochrony Środowiska w USA (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 6
Na ten dźwięk Stefan zamarł.
Odgłos był równie niepokojący jak Dziki Wrzask, mimo że brzmiał cicho i łagodnie: sygnał jego komórki.
Który go powiadomił, że ktoś wszedł do kompleksu fabryki. Do zamontowanej przy wejściu kamery monitoringu Stefan podłączył przez wi-fi aplikację w telefonie.
Nie, pomyślał. Przepraszam! Błagał Ją w duchu, żeby się nie złościła.
Zerknął do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie na drewnianej skrzynce balansował Robert Ellis. Zaraz jednak skierował wzrok z powrotem na ekran telefonu. Obraz z kamery – kolorowy i w wysokiej rozdzielczości – pokazywał czerwony samochód sportowy, model z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, który zaparkował przy wejściu, po czym wysiadła z niego rudowłosa kobieta. Stefan dostrzegł odznakę na jej pasie. Za nią nadjeżdżały radiowozy.
Zadrżały mu usta. Jakim sposobem się tu dostali, i to tak szybko?
Zamknął oczy, bo głowę wypełniło mu dudnienie jak ryk oceanu.
Tylko nie Dziki Wrzask, nie teraz, błagam!
Rusz się! Musisz wiać.
Obrzucił spojrzeniem cały sprzęt. Nie mogą nic znaleźć. Stefan był ostrożny, ale zawsze należało się liczyć z tym, że ustalą jakiś związek, odkryją dowód, a on absolutnie nie mógł na to pozwolić. Nic go nie powstrzyma.
W żadnym wypadku nie mógł Jej zawieść.
Przepraszam, powtórzył. Ale Euterpe, oczywiście, nie odpowiedziała.
Stefan wrzucił komputer do plecaka, a z płóciennej sportowej torby wyjął dwie rzeczy. Litrowy słoik benzyny. I zapalniczkę.
Uwielbiał ogień. Bezgranicznie. Nie szalony taniec pomarańczowo-czarnych płomieni, nie pieszczotę żaru. Nie, ubóstwiał, jak łatwo się domyślić, jego odgłos.
Żałował tylko, że nie usłyszy już trzasku i jęku ognia, gdy pożar obróci wszystko w popiół.
Sachs podbiegła do ogrodzenia z trzyipółmetrowej siatki, a za nią sześciu mundurowych.
Brama była zamknięta na łańcuch i imponującą kłódkę.
– Ktoś ma jakiś łom, nożyce, przecinak do prętów?
Ale to byli funkcjonariusze patrolu. Zatrzymywali piratów drogowych, uspokajali awanturujących się małżonków, pomagali kierowcom, powstrzymywali rozjuszone psy, przymykali ulicznych dilerów. Narzędzia do forsowania drzwi i przeszkód nie należały do ich wyposażenia służbowego.
Stała z rękami na biodrach, przyglądając się kompleksowi fabryki.
Teren poprzemysłowy pod zarządem EPA
Uwaga – niebezpieczne substancje w glebie i ziemi
WSTĘP WZBRONIONY
Nie było mowy o czekaniu na jednostkę specjalną ESU; ofierze groziła śmierć przez powieszenie. Problem tylko w tym, jak dostać się do środka.
Jeden sposób wydawał się oczywisty i z braku innych musiał wystarczyć. Chętnie poświęciłaby swojego forda torino, ale maska pięćdziesięcioletniego sportowego wozu była delikatna. Radiowozy miały zamontowane rurowe osłony – czarne tarany, które można zobaczyć na filmach z policyjnych pościgów.
– Kluczyki! – zawołała do stojącej obok młodej funkcjonariuszki, korpulentnej Afroamerykanki. Kobieta natychmiast spełniła polecenie. Ludzie na ogół szybko reagowali na żądania Amelii Sachs.
– Cofnąć się, wszyscy.
– Co pani… Nie. Jeżeli rozwali mi pani przód wozu, będę musiała spisać raport.
– Dołączę wyjaśnienie. – Sachs usiadła za kierownicą, sięgnęła po pas. Cofnęła. Krzyknęła przez okno: – Jedźcie za mną, rozproszcie się i zaglądajcie w każdy kąt! Pamiętajcie, zostało mu tylko parę minut.
Jeżeli jeszcze żyje.
– Niech pani patrzy! – Inny policjant wskazywał w stronę fabryki. Na górze piętrowego skrzydła wykwitł obłok biało-szarej mgiełki i przeobraził się w słup sinego dymu, który wystrzelił w górę – z wielką siłą wypychany przez temperaturę ognia. Ogromną temperaturę.
– Jezu.
Sprawca zorientował się, że go namierzyli, i podpalił pomieszczenie, gdzie, jak przypuszczała, nakręcił swój film. Chciał zniszczyć dowody.
– Dzwonię po straż! – ktoś krzyknął.
Sachs wcisnęła gaz. Policyjne fordy taurusy nie należały do szczególnie żwawych aut – silnik wyciskał z siebie trzysta sześćdziesiąt pięć koni – ale trzydziestometrowy rozpęd nadał masywnemu radiowozowi wystarczający impet, by przebić druciane ogrodzenie jak wiotki plastik i wyrzucić w górę oba skrzydła bramy, które załopotały jak skrzydła motyla.
Sachs pruła przed siebie, zmuszając sześć cylindrów do ciężkiej pracy.
Pozostałe samochody jechały tuż za nią.
Po niespełna minucie dotarła do płonącego budynku. Od frontu nie widziała ognia: dym kłębił się z tyłu, choć prawdopodobnie wypełniał też wnętrze, przez które Sachs i reszta policjantów musieli przebiec, jeśli chcieli ocalić ofiarę.
Nie mieli masek ani tlenu, lecz Sachs w ogóle o tym nie myślała. Chwyciła latarkę Maglite z zarekwirowanego radiowozu. Wyjmując glocka, skinęła głową dwojgu funkcjonariuszom, niewysokiemu i przystojnemu Latynosowi oraz kobiecie o jasnych włosach, ciasno ściągniętych w kucyk.
– Nie możemy czekać. Wy dwoje, chodźcie ze mną. Wchodzimy, wszystko jedno, czy jest dym, czy nie.
– Jasne. – Blondynka kiwnęła głową.
Sachs, która de facto dowodziła, odwróciła się do reszty.
– Alonzo i Wilkes idą ze mną do środka. Trójka z was obstawi budynek z tyłu, żeby odciąć sprawcy drogę. I niech ktoś weźmie wóz i objedzie teren. Nie mógł uciec daleko. Trzeba zakładać, że każdy pojazd, każda osoba to zagrożenie.
Policjanci rozbiegli się do swoich zadań.
Blondynka, Wilkes, ubezpieczała Sachs i Alonza, którzy pchnęli drzwi – na szczęście nie były zamknięte na klucz. Zaraz za progiem Sachs stanęła na ugiętych nogach i przeszukała wnętrze, kierując światło latarki i lufę pistoletu we wszystkie strony. Wilkes wpadła za nimi.
W chwili, gdy sforsowali drzwi, przyszło jej na myśl, że sprawca jest pewnie zdrowo stuknięty i być może postanowił zostać, i w samobójczym szale zabić paru gliniarzy.
Ale nie padł żaden strzał.
Nasłuchiwała.
Ani