Grzech. Nina Majewska-Brown
Читать онлайн книгу.razem tak nie jest. Zaczyna kiełkować irracjonalne przeczucie, że wyczuwam więzy krwi, że właśnie zobaczyłam na ekranie Zosię. Moją Zosię. Moją małą dziewczynkę. Nie mogę się mylić. To podobieństwo, ten głos, gesty – to nie przypadek. Telewizja dokonała cudu, który przez lata nie udał się ani mnie, ani wynajętemu przed laty detektywowi.
Serce łomocze mi tak mocno, że intensywną pracę mięśnia widać przez cienką bluzkę. Robi mi się gorąco, a na głowie zaciska się obręcz emocji. Strzelam sobie mentalnym plaskaczem w twarz i nakazuję umysłowi się uspokoić. Gdyby życie obfitowało w takie zbiegi okoliczności, ludzkość byłaby w zupełnie innym miejscu. Rozum krzyczy i ze współczuciem klepie mnie po głowie, natomiast emocje kręcą piruety w powietrzu i wwiercają bolesną śrubę w splot słoneczny. Dwóch rzeczy jestem pewna: że zachowuję się jak idiotka i że cokolwiek miałoby się wydarzyć, muszę to sprawdzić.
Dopadam do laptopa i w wyszukiwarkę wrzucam hasło: wiadomości. Oczywiście na żadnym z portali nie odnajduję twarzy Laury, za to dowiaduję się sporo na temat wsi, o której istnieniu jeszcze kilka minut temu nie miałam pojęcia. Malowniczo położona nad jeziorem gwarantuje cudowny wypoczynek wśród lasów i pól, obiecuje ciszę i kojący kontakt z naturą. Regionalne jedzenie w okolicznych restauracyjkach i, jako że słynie z hodowli kóz i owiec, degustację serów i innych maślanek. Liczne edukacyjne ścieżki rowerowe i zorganizowane wyprawy kajakiem czy żaglówką dopełniają atrakcyjnego obrazka.
Wreszcie odnajduję portal, na którym online można oglądać emitowany program, i w napięciu przesuwam materiał, aż… pojawia się ona. Szeroki kadr ukazujący regały wyładowane pieczywem, puszkami i owocami. Obraz stopniowo się zwęża i skupia na dziewczynie za ladą. Na moim sobowtórze, na mnie sprzed dwudziestu lat. Na Zosi? Więc jednak nie robi kariery naukowej. Nie skończyła studiów, skoro pracuje w wiejskim sklepie. Czy to ona? Nie potrafię się skupić na tym, o co pyta dziennikarz, za to chłonę każde słowo Laury. Bo teraz tak ma na imię. Kto wymyślił coś tak infantylnego?
– Już wcześniej ludzie we wsi gadali.
– Co ma pani na myśli?
– Niedawno, to znaczy kilka dni temu, może z tydzień… No, w każdym razie ktoś zabił trzy koty i napisał ich krwią, tak ludzie mówią, w sumie to ja tam nie wiem, ale ktoś napisał na chodniku „patrz”. A wcześniej było jeszcze kilka pożarów, no, nie takich dużych, bo spalił się stóg siana i takie tam, ale nigdy przedtem czegoś takiego u nas nie było.
Najwyraźniej ekspedientka jest zestresowana, krótkie spojrzenia rzucane w obiektyw zdradzają paraliżujący strach, z trudnością znajduje słowa. Lada co prawda buduje bezpieczny dystans i staje się podporą dla rąk, które dziewczyna wygina w nienaturalny sposób, nie potrafiąc znaleźć dla nich miejsca. Mam wrażenie, że gdyby mogła, schowałaby się pod kontuar.
– Czy ujęto sprawców?
– No właśnie, że nie. I teraz każdy się boi. Przecież to spokojna okolica i wszyscy się znamy, to mała wieś.
– Wspomniała pani, że wcześniej dochodziło do aktów wandalizmu i znęcania się nad zwierzętami. Czy przypomina pani sobie inne podobne zdarzenia?
– Nie, takie rzeczy nigdy się tu nie działy.
– A czy w okolicy pojawił się ktoś nowy, podejrzany?
– Mieszkamy nad jeziorem i w sezonie letnim zawsze przyjeżdżają turyści, ale nie zauważyłam nikogo podejrzanego.
– Jak mieszkańcy reagują na to, co się wydarzyło?
– Zaczynamy się trochę obawiać o swoje bezpieczeństwo. Ludzie zamykają domy, przyglądają się sobie wzajemnie. Nie jest to miłe uczucie. Mam nadzieję, że policja szybko ujmie sprawców.
Znikają sklepowe półki, a w ich miejscu pojawia się obraz niewielkiego drewnianego kościoła, z pękatą wieżą i uroczymi niewielkimi oknami w oprawie rzeźbionych białych ram, estetycznie kontrastujących z ciemnym drewnem desek. Na wypielęgnowanej trawie przed głównym wejściem spora grupa nerwowo gestykulujących ludzi prowadzi ożywioną dyskusję.
Wsłuchuję się w relację dziennikarza, opowieść zdenerwowanego proboszcza i głośne, chaotyczne uwagi gapiów. Niby nic wielkiego, zapewne jakiś wygłup dzieciaków, jednak autentycznie jestem poruszona. Powinnam współczuć tym ludziom, ale zwyczajnie się cieszę, że coś takiego się stało, że przyjechała telewizja i… że ją zobaczyłam. I już wiem, że w najbliższych dniach nic nie będzie się liczyć, tylko ona. Muszę ją zobaczyć. Muszę tam jechać i spróbować z nią porozmawiać.
W sumie nie wiem po co, bo co niby mam jej powiedzieć? Cześć, kochana, jestem twoją mamusią, tylko że głupio wyszło i dopiero teraz się poznajemy. Nie mam jej przecież nic do zaoferowania. Zresztą nie mam pewności, że to ona.
Aśka była wściekła. Oglądała wiadomości i była pewna, że za chwilę na ekranie pojawi się jej idealna twarz i równie śliczna historia, którą usiłowała wcisnąć dziennikarzom oczywiście jako jedyną słuszną i prawdziwą. Tymczasem nie dość, że jej nie pokazali, to jeszcze przeprowadzili wywiad z tą jąkającą się i co chwilę poprawiającą opadające włosy idiotką Laurą. W dodatku jak ona wyglądała! W tym paskudnym wełnianym swetrze, bez makijażu, na tle konserw. Ona nigdy by sobie nie pozwoliła na coś takiego. I do tego ta opowieść, że nigdy się tu nic nie działo, a teraz to niby mieszkańcy się boją. Bzdura. Jak można opowiadać takie rzeczy przed kamerą? I potem ludzie się dziwią, że nie ma turystów. A kto by chciał tu przyjeżdżać, skoro nawet miejscowi się boją.
I co teraz powie znajomym, których obdzwaniała od dwóch godzin, informując, że wywiad z nią puszczą w wieczornym wydaniu Faktów?
Ze złością wyłączyła telewizor i rzuciła pilota na puszysty różowy koc, którym matka starannie przykryła łóżko i równie pieczołowicie poukładała na nim dziesiątki mniejszych i większych poduszek. Mimo że to był pokój Aśki, jak przystało na rozpieszczoną jedynaczkę nie robiła w nim nic. Zresztą nie tylko tutaj nie kalała się pracą. Zwyczajnie nie wiedziała, co to takiego.
Gdy była mała, ojciec wiecznie powtarzał, że jest jego małą księżniczką, a jej jedynym obowiązkiem jest nauka. Niestety nigdy nie określił satysfakcjonującego poziomu, jaki córka powinna osiągnąć, kastrując tym samym wszelkie, najmniejsze nawet próby podejmowane przez żonę, by zagonić Joannę do jakichkolwiek prac domowych. W szlachetnym poczuciu dobrze pojętego rodzicielstwa wyhodował na własnej piersi pasożyta i egoistkę, która poza własnym przypudrowanym nosem nie była w stanie dostrzec niczego ani nikogo.
Ostatnimi czasy coraz częściej uświadamiał sobie wychowawczą klęskę, jaką ponieśli z żoną, bo Aśka nie słuchała żadnych racjonalnych argumentów, a na dodatek w przekonaniu o własnej słuszności coraz bardziej lekceważyła ludzi, obrażając ich na każdym kroku. Umiejętnie korzystała też z kart bankomatowych licznych przygodnych narzeczonych i poza uprawianiem własnego ciała w gabinecie kosmetycznym nie parała się żadnym zajęciem, wychodząc z założenia, że pieniądze rodziców i ich czas należą się jej jak psu zupa. Od dwóch tygodni spotykała się z nowym chłopakiem, który – miała taką nadzieję – jest ową wywróżoną przez Samilinę kwintesencją szczęścia i dawcą plemników, z których już niebawem narodzą się jej wymarzone dzieci.
– Daniel, no gdzie ty jesteś? – Aśka, wściekła jak osa, wyrzucała z szuflady kolejne pary niebotycznie wysokich szpilek, by wreszcie zdecydować się na czarne, pokryte koralikami koturny. – No tak, ale miałeś być już u mnie. Wiem, to jakaś pomyłka. Teraz pokazali tę idiotkę, ja udzieliłam dłuższego wywiadu, to pewnie nie puścili od razu. Tak, tak. Też myślę, że mogą powtórzyć w Uwadze. No wiesz, ma się rozumieć. Czekam.
Wrzuciła telefon