Dziedzictwo. Graham Masterton

Читать онлайн книгу.

Dziedzictwo - Graham  Masterton


Скачать книгу
panu pomóc.

      – Te instrukcje, które pan Grant zostawił panu… one nie stanowią legalnego testamentu, a poza tym nigdzie nie zapisano, że to krzesło należy do mnie.

      – Nie ma też żadnej wzmianki, żeby należało do kogoś innego.

      – Co pan próbuje mi tu wciskać?! – krzyknąłem. – Wywalono mi przed dom cały ten szmelc, a pan chce powiedzieć, że nie zabierze tego z powrotem?

      – Dokładnie tak – rzekł Eckstein. – Ale chciałbym wysłać panu czek na pokrycie wydatków związanych z przenosinami i sprzedażą mebli.

      – Zaskarżę was! – zagroziłem.

      – Kogo pan zaskarży? Granta? A może jego firmę, która wkrótce zostanie zamknięta? I za co? Za niechciany prezent? Kłopot z paroma antykami? Ośmieszy się pan w sądzie, nawet jeśli znajdzie pan adwokata, który przyjmie taką sprawę.

      – Wywalę to wszystko na pański próg!

      – Cóż…. – stwierdził Eckstein. – Może pan spróbować.

      – Co to ma znaczyć? Czy to ma być groźba, co?

      – Nie wiem. A jak pan sądzi?

      – Sądzę, że jest pan po prostu jeszcze jednym oszustem z licencją prawnika.

      Rzuciłem słuchawką i usiadłem na łóżku z założonymi rękoma, kipiąc ze złości. Sara obserwowała mnie w lustrze i czesała włosy coraz wolniej, aż w końcu odłożyła grzebień.

      – Nie zabrzmiało to obiecująco – powiedziała.

      – Grant nie żyje – wyjaśniłem. – Rozmawiałem z jego pełnomocnikiem. Wygląda na to, że w drodze do domu facet miał wypadek na autostradzie Santa Ana. Ciężarówka zapaliła się i nie zdołał się wydostać.

      – Ricky, to straszne…

      – Gorzej niż straszne. Prawnik Granta powiedział, że nie zabierze krzesła. Podobno Grant zostawił mu jakiś list, w którym napisał, by w żadnym wypadku nie przyjmowano z powrotem tego mebla.

      Sara zmarszczyła brwi.

      – Mówił poważnie?

      Wstałem i podszedłem do okna sypialni.

      – Załóż się – powiedziałem. – Coś mi się wydaje, że Grant miał z tym krzesłem tyle samo kłopotów, ile my zeszłej nocy. Po prostu jeździł po okolicy, szukając jakiegoś frajera, którego mógł nim obdarować. – Westchnąłem. – Takie moje szczęście, że pierwszym naiwnym, na którego trafił, byłem ja.

      – Nie możesz po prostu zawieźć tego mebla z powrotem do Santa Barbara i zostawić go temu pełnomocnikowi przed domem? – spytała Sara.

      – To jedna możliwość. Inna to po prostu zabrać je z biblioteki, porąbać i spalić. Oczywiście mogę również wystawić je w oknie sklepu i spróbować sprzedać.

      – Ale to mogłoby oznaczać, że cokolwiek… no, jakikolwiek duch znajduje się wewnątrz tego krzesła… to może oznaczać, że przekażesz go komuś innemu. A nie chciałbyś tego zrobić, prawda?

      – Nie wiem. Myślę, że wolałbym zrobić właśnie to, niż zatrzymać je tutaj. Naprawdę, Saro. To krzesło jest najwyraźniej zaczarowane.

      Usłyszałem jakiś szeleszczący, bezładny dźwięk, który raz jeszcze kazał mi spojrzeć w okno. W pierwszej chwili nie byłem zupełnie pewny tego, co zobaczyłem. Potem podszedłem bliżej i wyjrzałem do ogrodu, a to, co tam ujrzałem, sprawiło, iż poczułem się, jakbym włożył palce do kontaktu. Po całym ciele przebiegł mi dreszcz potężnego strachu i ogarnęło mnie poczucie nierzeczywistości.

      – Co się stało? – spytała Sara, wstając. – Kochanie, co się dzieje?

      – Jesień – stwierdziłem cicho. – Saro, jest jesień!

      Wszędzie wokół domu, wirując, opadały z drzew eukaliptusowych strumienie liści – brązowych, zwiniętych i poskręcanych. Nawet liście bugenwilli zbrązowiały, a starannie pielęgnowana trawa obok podjazdu była wyschnięta. Liście unosiły się w powiewach porannego wietrzyku, którego podmuchy falowały, jak gdyby żyły własnym życiem.

      Cały ogród obumierał i nietrudno było się domyślić dlaczego.

      3. Powroty

      Wyszliśmy na podwórze. Świtało. Oszołomieni, trzymaliśmy się za ręce jak przestraszone dzieci. Wokół domu z gałęzi drzew eukaliptusowych wciąż opadały liście, a nasze kroki szeleściły w suchym listowiu. Czuliśmy się jak duchy stąpające po dawno wymarłym świecie. Tu, w Rancho Santa Fe, zawsze było cicho, ale dzisiaj powietrze wydawało się szczególnie chłodne i spokojne. Doszliśmy aż do parkanu, dokąd w zasadzie sięgały skutki działania krzesła Samuela Jessopa. Nawet liście pobliskich drzewek cytrynowych zwinęły się, a owoce pokryła zielona pleśń. Jednakże drzewa rosnące trochę dalej nadal kwitły, a eukaliptusy, które dostrzegliśmy w oddali, były całkiem zdrowe.

      Sięgnąłem ręką za płot i zerwałem z drzewa jedną ze zgniłych cytryn. Kiedy ścisnąłem ją w ręku, przeleciała mi między palcami, zmieniając się w proszek. Sara stała w odległości kilku kroków i obserwowała mnie, obejmując się rękami za ramiona, jakby było jej zimno.

      – Ricky, musimy wyrzucić z domu to krzesło – zauważyła.

      Otrzepałem z rąk pył i pokiwałem głową.

      – Wstawię je do furgonu i pojadę nad tamę Lake Hodges. Kiedy spadnie z wysokości stu stóp do zbiornika, to na pewno się roztrzaska.

      – Pojadę z tobą – powiedziała. – Poczekaj tylko, aż przygotuję Jonathana.

      Sara poszła na górę, obudziła Jonathana i ubrała go w kraciastą kowbojską koszulę i dżinsy, a ja w tym czasie z zaciśniętym w dłoni kluczem wróciłem do biblioteki, zdenerwowany i podejrzliwy jak dozorca z domu wariatów. Stałem przed drzwiami biblioteki ponad minutę, zanim udało mi się uspokoić nerwy na tyle, żeby włożyć klucz do zamka i przekręcić go. Delikatnie trąciłem drzwi pięścią. Krzesło stało nadal na środku pokoju, oświetlone przez snop słonecznego światła, który padał na dywan przez na wpół zaciągniętą zasłonę. Mahoń mebla połyskiwał tak samo mrocznie i drogocennie jak przedtem. Twarz człowieka-węża z koroną pełzających żmij ciągle uśmiechała się do mnie ustami z drewna, nadal drwiąc sobie ze mnie niewidzącymi oczyma. Wszedłem do pokoju i patrzyłem na krzesło, walcząc z uczuciem duszności spowodowanym strachem.

      Bywałem już w życiu przerażony. Raz w czasie wypadku samochodowego, kiedy myślałem, że umrę, i raz w Nowym Jorku, gdy zostałem napadnięty na Dziesiątej Alei przez trzech punków z nożami i anteną samochodową w rękach. Jednak tamten strach pojawił się nagle – zaskakująca fala wydzielonej adrenaliny i uruchomiony instynkt samoobrony. Natomiast strach, który ogarnął mnie teraz, był zupełnie inny. Zalewał mnie powoli i wydawał się raczej powstrzymywać, niż mobilizować do działania. Wypływał z mrocznej, starej jak świat pewności, że cokolwiek zrobię, ten mebel i tak mnie pokona.

      Przypomniałem sobie, co czytałem na temat reakcji dwustu pasażerów samolotu, kiedy ich boeing zapalił się i wiedzieli, że nie mają już żadnych szans na ratunek. Siedzieli na swoich miejscach całkowicie sparaliżowani. Podobna sytuacja wydarzyła się w Anglii, gdy na skutek pożaru, który wybuchnął w klubie hazardowym, w ogniu zostało uwięzionych trzydziestu graczy. Pozostali przy swoich stolikach, krzyczeli, lecz nie byli zdolni się ruszyć.

      Patrząc na krzesło, nagle pożałowałem, że czytywałem nieraz o rzeczach strasznych i przerażających, ponieważ to krzesło napawało mnie obezwładniającym, panicznym strachem. Sprawiało, że czułem się przygniatająco bezradny.

      Obróciłem się. Wciąż czułem,


Скачать книгу