Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов

Читать онлайн книгу.

Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов


Скачать книгу
wzno­sząc swe cięż­kie, potężne ciało, wspie­ra­jące się na sła­bych korze­niach, roz­płasz­czo­nych na kamie­ni­stej ziemi. Silna wichura z łatwo­ścią powa­lała tak nie­pew­nie sto­jące drzewa. Modrze­wie padały na wznak, skie­ro­wane w jedną stronę gło­wami, i umie­rały, leżąc na mięk­kiej, gru­bej war­stwie mchu – zie­lo­nej lub pur­pu­ro­wej.

      Jedy­nie poskrę­cane, pozwi­jane, nisko­pienne drzewa, wymę­czone nie­ustan­nym obra­ca­niem się w kie­runku słońca, ku cie­płu, trzy­mały się mocno, poje­dyn­czo, odda­lone jedno od dru­giego. Pro­wa­dziły one tak długo wytę­żoną walkę o życie, że ich roz­szar­py­wane, roz­gnia­tane drewno nie nada­wało się do niczego. Krótki, sękaty pień, omo­tany strasz­nymi naro­stami, jakby łub­kami po zła­ma­niach, nie nada­wał się do wyko­rzy­sta­nia w budow­nic­twie nawet na Pół­nocy, nie­sta­wia­ją­cej mate­ria­łom wiel­kich wyma­gań. Owe poskrę­cane pnie nie nada­wały się nawet na drewno opa­łowe, gdyż opie­ra­jąc się ude­rze­niom sie­kiery, mogły zmę­czyć każ­dego. Mściły się w ten spo­sób za swoje zła­mane przez Pół­noc życie.

      Naszym zada­niem było zro­bie­nie prze­sieki, śmiało więc zabra­li­śmy się do roboty. Piło­wa­li­śmy od wschodu do zachodu słońca, zwa­la­li­śmy, odrą­by­wa­li­śmy i zno­si­li­śmy w sągi. Zapo­mnie­li­śmy o wszyst­kim, chcie­li­śmy zostać tu jak naj­dłu­żej; oba­wia­li­śmy się wyro­bisk kopalń złota. Jed­nakże sągi rosły zbyt wolno i pod koniec dru­giego tak wypeł­nio­nego pracą dnia oka­zało się, że zro­bi­li­śmy nie­wiele i że wię­cej zdzia­łać – to ponad nasze siły. Iwan Iwa­no­wicz zro­bił metrowy przy­miar, równy pię­ciu roz­pię­to­ściom pal­ców, na zrą­ba­nym, mło­dym, dzie­się­cio­let­nim modrze­wiu.

      Pod wie­czór przy­szedł dzie­sięt­nik, obmie­rzył naszą pracę za pomocą swo­jej pona­ci­na­nej pałeczki i pokrę­cił głową. Wyko­na­li­śmy tylko dzie­sięć pro­cent normy! Iwan Iwa­no­wicz coś tam udo­wad­niał, mie­rzył, lecz dzie­sięt­nik był nie­ustę­pliwy. Bur­czał coś na temat „fest­me­trów”, „drewna w swo­jej masie” – co było poza naszymi moż­li­wo­ściami rozu­mie­nia. Jasne było tylko jedno: będziemy musieli wró­cić do łagru, za druty, znowu wejść przez bramę z pań­stwo­twór­czym napi­sem: „Praca jest sprawą honoru i chwały, sprawą dziel­no­ści i boha­ter­stwa”. Podobno na wro­tach nie­miec­kich obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych wid­niał cytat z Nie­tz­schego: „Każ­demu za swoje”. Beria, naśla­du­jąc Hitlera, prze­szedł go jed­nak w cyni­zmie. Łagier był miej­scem, gdzie uczono nie­na­wi­ści do fizycz­nej pracy i do pracy w ogóle. Naj­bar­dziej uprzy­wi­le­jo­waną grupą w łagrze byli błat­niacy – czy to przy­pad­kiem nie dla nich praca była sprawą dziel­no­ści i boha­ter­stwa?

      Jed­nakże nie bali­śmy się. Co wię­cej, to uzna­nie przez dzie­sięt­nika bez­na­dziej­no­ści naszych wysił­ków, naszej fizycz­nej nie­do­łęż­no­ści, przy­nio­sło nam nie­by­wałą ulgę, bez żad­nych śla­dów gory­czy czy obaw.

      Pły­nę­li­śmy z prą­dem i jed­no­cze­śnie „dopły­wa­li­śmy”, jak to się mówi w obo­zo­wym języku. Nic już nas nie poru­szało, żyło nam się łatwo we wła­dzy cudzej woli. Nie trosz­czy­li­śmy się nawet o to, by zacho­wać życie, i nawet śpiąc, ule­ga­li­śmy porząd­kowi w łagrze. Osią­gnięty dzięki przy­tę­pie­niu uczuć spo­kój ducha przy­po­mi­nał o wyż­szego rodzaju wol­no­ści koszar, o któ­rej marzył Law­rence, lub o Toł­sto­jow­skim nie­sprze­ci­wia­niu się złu – cudza wola zawsze ochra­niała nasz spo­kój ducha.

      Już dawno temu sta­li­śmy się fata­li­stami i nie pla­no­wa­li­śmy naszego życia dalej niż na dwa dni naprzód. Zgod­nie z logiką, naj­le­piej byłoby zjeść od razu cały przy­dział żyw­no­ści, powró­cić do łagru, odsie­dzieć w kar­ce­rze należną karę i wyjść do pracy w wyro­bi­sku. Jed­nakże tak nie zro­bi­li­śmy. Każda inge­ren­cja w to, co nie­sie los, w wolę bogów, była czymś, co nie przy­stoi i sprzeczne jest z kodek­sem postę­po­wa­nia w łagrze.

      Dzie­sięt­nik odszedł, a nam pozo­stało wyrą­by­wa­nie prze­sieki, sta­wia­nie nowych sągów, jed­nak już bar­dziej spo­koj­nie i z więk­szą obo­jęt­no­ścią. Teraz już nie spie­ra­li­śmy się o to, kto ma sta­nąć do dźwi­ga­nia wierz­chołka zwa­lo­nego pnia, a kto z dru­giej strony – w trak­cie zno­sze­nia w stosy, zwa­nego w leśnej gwa­rze „tre­lo­wa­niem”.

      Czę­ściej odpo­czy­wa­li­śmy, zwra­ca­li­śmy wię­cej uwagi na słońce, las, na bla­do­błę­kitne, wyso­kie niebo. Cał­kiem po pro­stu zaczę­li­śmy się obi­jać.

      Na drugi dzień rano udało nam się z Sawiel­je­wem powa­lić ogromny modrzew, który jakimś cudem oparł się wichu­rom i poża­rom. Piłę rzu­ci­li­śmy wprost na trawę – zadźwię­czała, potrą­ca­jąc kamie­nie – a sami usie­dli­śmy na pniu zwa­lo­nego drzewa.

      – No, tak – powie­dział Sawiel­jew – spró­bujmy poma­rzyć. Prze­ży­jemy to, poje­dziemy na kon­ty­nent, szybko się zesta­rze­jemy i zosta­niemy cho­ro­wi­tymi sta­rusz­kami: to serce zakłuje, to bóle reu­ma­tyczne nie dadzą spo­koju, to piersi zabolą; wszystko, co teraz robimy, w jakich warun­kach żyjemy w mło­do­ści, wszystko to nie minie bez śladu, jeśli pozosta­niemy żywi. Będziemy cho­ro­wać, nie zna­jąc przy­czyn cho­rób, będziemy stę­kać i cho­dzić po przy­chod­niach. Praca ponad siły zadała nam rany nie do wyle­cze­nia i całe nasze życie w pode­szłym wieku będzie życiem nie­koń­czą­cego się i róż­no­ra­kiego bólu, fizycz­nego i ducho­wego. Jed­nak pośród tych strasz­nych przy­szłych dni znajdą się i takie, kiedy będziemy oddy­chać lżej, kiedy będziemy pra­wie zdrowi, a nasze cier­pie­nia nie będą nas prze­ra­żać. Takich dni będzie nie­wiele. Będzie ich tyle, ile każdy z nas potrafi ich w łagrze „prze­mar­kie­ro­wać”.

      – A co z „uczciwą pracą”? – spy­ta­łem.

      – Do uczci­wej pracy w łagrze nawo­łują nie­go­dziwcy i ci, któ­rzy nas biją, kale­czą, wyja­dają naszą żyw­ność, zmu­szają do pracy żywe szkie­lety – aż do samej śmierci. Ta „uczciwa praca” im przy­nosi korzyść, jak­kol­wiek oni sami jesz­cze mniej w nią wie­rzą niż my.

      Wie­czo­rem sie­dzie­li­śmy wokół naszego miłego pie­cyka, a Fie­dia Szcza­pow z uwagą wsłu­chi­wał się w chry­pliwy głos Sawiel­jewa:

      – No więc odmó­wił wyko­na­nia pracy. Spo­rzą­dzono pro­to­kół: „ubrany zgod­nie z porą roku”…

      – A cóż to zna­czy „ubrany zgod­nie z porą roku”? – spy­tał Fie­dia.

      – Noo, po to, żeby nie wyli­czać wszyst­kich zimo­wych czy let­nich rze­czy, które masz na sobie. Nie można prze­cież pisać zimą w pro­to­kole, że posłano cię do pracy bez buszłata czy też ręka­wic. Ile razy pozo­sta­wa­łeś w baraku z powodu ręka­wic?

      – U nas nie pozo­sta­wiano – nie­śmiało odpo­wie­dział Fie­dia. – Naczel­nik zaga­niał nas wtedy do udep­ty­wa­nia drogi. W innym przy­padku nazy­wa­łoby się to, że „nie wyszedł do pracy z powodu braku odzieży”.

      – No wła­śnie.

      – No, to opo­wiedz o metrze.

      I Sawiel­jew opo­wia­dał Fie­dii o moskiew­skim metrze. Nam


Скачать книгу