Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3. Sierra Simone
Читать онлайн книгу.Nie komentuje ani mojej znękanej miny, ani spoconego ciała.
– Dzień dobry, panie prezydencie.
Mruczę coś w odpowiedzi, wykonując ostatnie cztery podciągnięcia na drążku, staję na macie i sięgam po ręcznik.
– Mamy dziś pełne ręce roboty – kontynuuje Ryan, niezbity z tropu.
Widział mnie już w każdym możliwym stanie ducha i ciała, zmęczonego, zapoconego, w negliżu, w paskudnym nastroju podczas jazdy wynajętym samochodem, w kącie szkolnej auli, w słonecznej spiekocie na dorocznym festynie stanowym. Jest moją prawą ręką, doradcą i ochroniarzem w jednym – moim giermkiem, o ile to staroświeckie słowo w ogóle coś wam mówi. Zrywa się wcześniej ode mnie i zasypia, kiedy ja już śpię. Jego pracą jestem ja. Zarządza, wespół z moim sekretarzem, mymi podróżami i spotkaniami. Dba o to, by w trakcie wyjazdu do trzech miast moje świeżo wyprane garnitury za każdym razem trafiały do właściwego hotelu. Podaje mi markery, gdy rozdaję autografy na wiecach, nosi za mną zapasowe krawaty, odbiera telefon, kiedy ja nie mogę tego zrobić. Jest moim cieniem, a po ostatnim wieczorze również moim najlojalniejszym przyjacielem.
Oczywiście, ja i Embry nigdy nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Kiedy się poznaliśmy, Embry uważał mnie za wroga, a ja byłem nim oczarowany. Potem się w nim zakochałem, a on od tej pory raz po raz łamie mi serce.
Wyginam ręce za plecami tylko raz, lecz dość mocno, by wywołać protest kości i ścięgien. Robię to, by sobie przypomnieć, że jestem w stanie czuć coś więcej niż to. Niż on.
Mój mały książę.
– No to co tam dzisiaj mamy w rozkładzie? – Rzucam ręcznik do kosza i biorę do rąk teczkę podsuniętą przez Belvedere’a. W środku znajduje się plan dnia i kilka notatek służbowych sporządzonych przez mój zespół, do przejrzenia.
– O ósmej trzydzieści sekretarka zreferuje aktualności… – Belvedere odbiera ode mnie teczkę i podaje mi butelkę z wodą, a ja wlewam ją w gardło z prawdziwą przyjemnością. – O dziewiątej trzydzieści, jak co dzień, raport Gawayne’a i narada w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Potem rozmowa telefoniczna z nowym premierem brytyjskim, a później wizyta w liceum w Pine Ridge, transmitowana przez telewizję i w ogóle solidnie obsłużona przez media. Merlin chce, żebyś wykorzystał to jako okazję do przypomnienia wyborcom o swojej ubiegłorocznej inicjatywie dotyczącej ustawy o reformie infrastruktury rezerwatów.
Merlin. Kolejna rana wymagająca szybkiej interwencji. Wyrzucam pustą butelkę do kosza na plastiki.
– Nie będę szczycił się tym, że zrobiłem coś, co powinno być zrobione kilka dekad temu. To byłoby niegodziwe.
– Mówiłem Merlinowi, że tak powiesz. Przewidział to i kazał radzić ci, żebyś to jednak zrobił.
– Nie zrobię.
– Uprzedzałem go, że i to powiesz. Prosił, żebym uświadomił ci, że skromność nie zapewni wam z Embrym reelekcji.
Embry.
Słysząc, jak Belvedere wypowiada jego imię, czuję się tak, jakby ktoś wywalił na światło dzienne moje bebechy. Przecieram twarz dłonią i modlę się w duchu, by sól kłująca mnie pod powiekami brała się z potu, nie z łez.
– Co jeszcze? – pytam, nie odsłaniając twarzy.
– Bakewell chce się spotkać w sprawie projektu ustawy o sankcjach przeciw Karpatii, krążącego po Kongresie. Umówiłem ją na pierwszą. O wpół do drugiej mamy zebranie zespołu w Gabinecie Owalnym. O trzeciej ściskanie rąk, o czwartej pocieszanie wdów po policjantach zabitych na służbie. Merlin chce to obfotografować, żeby mieć argument przeciw ostatnim zarzutom republikanów, że jest pan źle nastawiony do glin.
– Ja pierdolę – mruczę i opuszczam rękę. Moja partia przeprowadziła legislację zakładającą dochodzenie w przypadku wszelkich strzelanin z udziałem funkcjonariuszy policji, a także zapewniającą finansowanie z budżetu federalnego kamer osobistych dla funkcjonariuszy i szkoleń w zakresie wrażliwości rasowej. Treść ustawy uzgodniono z Fraternal Order of Police i kluczowymi szefami departamentów policji w całym kraju. To był prosty wybór, tego rodzaju, który z łatwością podjąłbym podczas wojny jako kapitan czy major.
Ale to nie jest wojna, przypominam sobie z westchnieniem. To pokój. A podczas pokoju nawet najrozsądniejsze decyzje mogą zostać rozszarpane na strzępy. Wywrócone na nice dla politycznych zysków.
Napominam się, bo w końcu sam wybrałem tę karierę. A może to ona wybrała mnie. Wciąż nie jestem do końca pewny, jak to było.
– Na koniec wieczorna gala w Luther Center. Trieste, Merlin i Kay – wszyscy zasugerowali poprawki do pańskiego przemówienia… Czy mam wcisnąć gdzieś w ciągu przedpołudnia Uriego?
Uri Katz jest pierwszym wśród autorów moich przemówień i jest diablo dobry w swoim fachu. Normalnie ma swój udział na każdym etapie pisania, lecz dzień dzisiejszy nie jest zwykłym dniem, bo dziś silniej niż kiedykolwiek odczuwam gorzką ironię przemawiania w Luther Center – siedzibie fundacji promującej sztukę i naukę, założonej dzięki darowiźnie zapisanej w testamencie mego ojca, prezydenta Penleya Luthera. Choć tak naprawdę mało kto wie, że był moim ojcem.
– Jakieś wieści z Berlina? Powinni odezwać się dziś lub jutro, oczywiście przez nieoficjalne kanały.
Belvedere kręci głową.
– Na razie ani słowa, panie prezydencie.
– Okej. – Oddaję mu teczkę. – Wprowadzamy zmiany. Powiedz Lanie, żeby podsumowała swój raport i zostawiła na moim biurku. Niech Gawayne przyśle raport w wersji cyfrowej, przesuń termin rozmowy z brytyjskim premierem. Co do Uriego, to wierzę, że sam poradzi sobie z poprawkami. Jeśli uznam, że trzeba coś zmienić, zrobię to potem. Wczoraj wieczorem coś się wydarzyło i w tej chwili najważniejsza jest narada zespołu, jasne?
– Jasne – odpowiada Belvedere i już coś pisze na iPhonie.
– Liceum i wdowy zostają, całą resztę przenieś na jutro, proszę. Wieczorem wybiorę się na galę… Tak sobie teraz pomyślałem, że może uda mi się pogadać z premierem po drodze, z samochodu.
Mój asystent kiwa głową, nie przestając stukać palcami w wyświetlacz iPhone’a.
– Coś jeszcze?
– Chciałbym, żeby jak najszybciej zjawił się tu Merlin. – Spoglądam w okno obok atlasa i widzę, że zimny róż świtu ustępuje miejsca gorącemu oranżowi ranka. – On już nie śpi.
– Jasne.
Wychodzimy razem z siłowni i zmierzamy do schodów prowadzących na piętro.
– I, Belvedere…
– Tak, panie prezydencie?
– Gdy samolot wiozący moją żonę z Nowego Jorku wyląduje, chcę o tym natychmiast wiedzieć.
– Tak jest, panie prezydencie.
Dotykam jego ramienia, on ogląda się na mnie, i widzę w jego młodej twarzy, że czuje się zaszczycony, a jednocześnie maluje się na niej wyraz bezbronności i ostrożności. Tak bardzo przypomina mi młodego Embry’ego, że ledwie mogę przełknąć ślinę.
– Dziękuję, Ryan – mówię cicho. – Za wszystko, co dla mnie robisz. Bez ciebie niczego bym nie osiągnął. Ani w trakcie kampanii, ani tym bardziej teraz.
– Pa... panie prezydencie – jąka się Belvedere. – Dobrze pan wie, że wcale tak nie jest.
– Żebyś wiedział – odpowiadam ze smętnym uśmiechem – jak słaby naprawdę jestem.
A potem rozstaję się z nim,