Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3. Sierra Simone

Читать онлайн книгу.

Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3 - Sierra Simone


Скачать книгу
oczu i zamkniętych ust. Wyczuwania najlepszej drogi przez pole bitwy.

      Na waszyngtońskim Kapitolu ów szósty zmysł także mi się przydawał. Z góry wiedziałem, kiedy nie należy wdawać się w durne dyskusje i jałowe kłótnie, wyczuwałem kłamstwa i matactwa otaczających mnie ludzi. Chwała Bogu nie są to bitwy w prawdziwym sensie tego słowa. Dosyć było ludzi, którym odebrałem życie, wrogów, których zabiłem, dość budynków obróciło się na moich oczach w gruzy. Czasami, kiedy mój sztab wkręca się w codzienny cykl paniki i euforii, definiujący tutejsze życie, przypominam im, że to nie jest prawdziwa wojna. To, co robimy, się liczy, ale i tak wszyscy ujdziemy z życiem. Mamy czas, żeby skorygować błędy, mamy czas na namysł.

      Tu każdą okropność da się naprawić. W Karpatii tak dobrze nie było.

      Jednak jeśli mam być szczery, wolę prawdziwe wyzwania. Człowiek napotkany w górach był albo sojusznikiem, albo wrogiem, trzecia możliwość nie istniała. Tu natomiast wrogowie udają przyjaciół, a przyjaciele knują i intrygują. Nikt nie jest całkiem czarny, ani całkiem biały, słowa są wieloznaczne, a intencje niejasne. By przewodzić w tych warunkach, muszę wykorzystać każdy neuron, każdy gram spostrzegawczości, charyzmy i samokontroli. To sprawia, że zachowuję siły. Czujność.

      Właśnie teraz staram się skupić wszystkie siły ducha i wykorzystać jako plaster na nowe rany zadane mojej duszy. Stary przyjaciel i tak je dostrzeże, bo mam wrażenie, że spogląda przeze mnie na wylot, a jednak wolę mu nie ułatwiać zadania.

      – To krótka sprawa – mówię, gdy Merlin staje w progu. – Za niecałą godzinę mamy posiedzenie sztabu.

      Merlin kiwa głową, a jego bystre oczy rejestrują wszystkie szczegóły – zmęczenie malujące się na mojej twarzy, włosy wciąż mokre po prysznicu, fakt, że dotąd nie włożyłem marynarki.

      – Usiądź, proszę, Merlinie.

      On siada, ja stoję. Mięśnie bolą mnie po treningu, fiut od tego, że sterczał gniewny przez całą noc, serce, bo dławi je tęsknota za Embrym i Greer. Wyobrażam sobie żonę klęczącą u moich stóp, swoją dłoń przeczesującą kaskady jedwabistych, złotych włosów, jej twarz ocierającą się o moje udo i coś się we mnie uspokaja.

      Siadam.

      – Wczoraj wieczorem Embry ustąpił ze stanowiska. Oficjalne oświadczenie o rezygnacji wyda dziś jego sekretariat.

      Merlin nie wygląda na zaskoczonego, choć wyrywa mu się dźwięk, który mniej uważny obserwator mógłby wziąć za wyraz szoku.

      – Coś okropnego. Domyślam się, że zamierza rywalizować z tobą o stanowisko.

      – Tak.

      – Kto go zastąpi?

      Ujmuję palcami grzbiet nosa, za oczami narasta ból.

      – Oczywiście Kay. Chciałbym poprosić Trieste, żeby zajęła jej miejsce jako szefowa sztabu.

      – A jeśli przyjmie propozycję, to kto zostanie nowym rzecznikiem prasowym?

      – Nie sądzę, żeby Uri palił się do tej roboty, ale od niego zaczniemy. Jeśli odmówi, będziemy szukać poza zespołem. Chcę kogoś młodego i bystrego, a w zespole mamy dość białych mężczyzn, pamiętajmy o tym, gdy będziemy szukać.

      – Zgoda – odpowiada spokojnie.

      – Wiedziałeś, że do tego dojdzie?

      – Oczywiście, że nie. – Merlin jest dobrym kłamcą, ale nie dość dobrym, żeby mnie nabrać. Wyczuwam, że nie mówi prawdy po tonie głosu, po wystudiowanej otwartości jego twarzy. Wiedział, że coś się święci. Nigdy nie ukrywał przede mną niczego w kwestiach polityki, ale Embry to pogranicze spraw politycznych i osobistych. A jeśli chodzi o te ostatnie, to myślę, że Merlin przez te lata wielu rzeczy mi nie mówił.

      Zmieniam temat.

      – Powiedziałeś Embry’emu, że nie może się ze mną związać.

      Merlin unosi brodę.

      – To była wojna, Maxen. Ofiary były nieuniknione.

      – Ale dlaczego akurat ta ofiara?

      Włącza się banalny szum klimatyzacji. Za oknem Dystrykt Kolumbii jest bagnem pełnym gorącego metalu i parującego asfaltu. Pomimo furkotu, za którym idzie podmuch wpadającego przez wentylatory zimnego powietrza, czuję sierpniowy upał usiłujący zwalić mury budynku i nagle ogarnia mnie okropne, przeokropne zmęczenie.

      – Powiedziałem mu prawdę i to wszystko – mówi Merlin po prostu. – Do niego należała decyzja, co z tą prawdą zrobi.

      – Znałeś go. Wiedziałeś, że jeśli przedstawisz sprawy tak, jakbym wymagał ochrony, to Embry będzie się starał mnie chronić.

      – Potrzebowałeś ochrony.

      – Do diabła, a niby przed czym? – Biorę wdech, jakbym wpychał w pochwę miecz mego gniewu. – Nikogo nie prosiłem o to, żeby czuwał nad biegiem mojej kariery. Zaakceptowałbym konsekwencje miłości do Embry’ego, jakiekolwiek by one były.

      – Potrzebowałeś ochrony przed samym sobą – odpowiada Merlin – przed tym właśnie nastawieniem, które teraz demonstrujesz. Jesteś stworzony do wojny i jesteś stworzony do tego. – Opuszcza palec na podłokietnik fotela, jednocześnie wskazując mój gabinet. Ten budynek. To miasto. – Przykro mi, ale tego nie wolno było nam zmarnować.

      – Zmarnować – powtarzam. – Zmarnować w imię czego? Miłości? Szczęśliwego życia? Czy ty kiedykolwiek byłeś zakochany, Merlinie? Czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?

      Ku memu zaskoczeniu w oczach Merlina pojawia się wściekły błysk, gorący onyks.

      – Tak, kiedyś kochałem – odpowiada wyważonym tonem. – Jednak zawsze wiedziałem, że jest mi pisana samotność. Zrobiłem to, co należało zrobić, by móc służyć sprawie. Twojej sprawie.

      – A zatem to z Embrym to była zemsta? Wyrzekłeś się miłości, żeby mi służyć, więc i ja musiałem się bez niej obejść?

      – Jesteś zmęczony i cierpisz, więc wybaczę ci insynuację, że z premedytacją uknułem intrygę mającą na celu pozbawienie cię szczęścia. Przypomnę ci tylko, że gdybyś wówczas przed laty poślubił Embry’ego, nie poznałbyś Greer.

      Ta uwaga studzi mój gniew.

      – Embry zauważył wczoraj to samo – odpowiadam, opuszczając wzrok na swoje dłonie. – Obaj macie rację.

      Bez Greer nie byłbym kompletny, podobnie jak Embry. Ona urodziła się po to, by być moją żoną. Wszyscy troje urodziliśmy się po to, by żyć razem.

      Merlin wstaje.

      – To wszystko?

      – Nie – odpowiadam, choć wolałbym, żeby już nic więcej nie zostało. Wolałbym obudzić się rano, mając u jednego boku żonę, a u drugiego boku kochanka. Wolałbym, żeby upiory złych uczynków, moich i mego ojca, przestały mnie nawiedzać. – Mój syn.

      Merlin sztywnieje i po raz pierwszy tego ranka widzę, że go naprawdę zaskoczyłem.

      – Powiedz mi, że o tym nie wiedziałeś. – Niemal błagam. – Powiedz, że nie zataiłbyś przede mną, że mam dziecko.

      Widzę po jego twarzy, że zmaga się ze sobą. Czuję, jakby w jego umyśle wicher zmiatał wszystkie jego myśli jak suche liście z drzewa. Wyczuwam chwilę, w której decyduje się wyznać prawdę.

      – Nie napawa mnie to dumą – mówi w końcu, spoglądając mi w oczy. W jego kruczoczarnych źrenicach widzę coś dużo, dużo starszego niż jego czterdzieści kilka lat. – Myślałem… no cóż, miałem


Скачать книгу