Podejrzany. Fiona Barton

Читать онлайн книгу.

Podejrzany - Fiona Barton


Скачать книгу
kiedy spotkali się, żeby omówić jakąś sprawę. Zwykle nie poruszał osobistych tematów z reporterami, ale Kate wyraźnie potrzebowała się wygadać, opowiadała o długich miesiącach bez żadnych wieści od Jake’a. W głębi duszy martwiła się, że chłopak sobie nie radzi, ale nie chce się przyznać.

      Sparkes wolał nie dzielić się z nią swoim zmartwieniem dotyczącym jego własnego syna, takim mianowicie, że jest za stary jak na swój wiek. Był dopiero po trzydziestce i już zaczynał łysieć, a po domu chodził w kapciach.

      – Mają dębowe parkiety – zauważyła Eileen, kiedy zwrócił jej na to uwagę. – Wszystko z nim w porządku.

      Ale chłopak już na pewno się nie wybierze na imprezę na plaży przy pełni księżyca.

      Może po prostu im się udało, mieli szczęście do dzieci. Przełączył okno na zdjęcie roześmianych dziewczyn. Młode twarze. Zaginione dzieci.

      Gdzie one się podziewały? Zadzwoni później do Kate i wszystko jej opowie. Trzeba pchnąć sprawę do przodu.

      Piątek, 15 sierpnia 2014 roku

      Reporterka

      Joe Jackson siedzi na moim krześle w redakcji i ogląda telewizję. Przechodząc, trzepię go w ramię.

      – Ej, Jackson! Wypad!

      Szczerzy zęby w szelmowskim uśmiechu i odpycha się od biurka, odjeżdżając mi z drogi, a ja widzę w nim wygłupiającego się Jake’a, z włosami jak zwykle opadającymi na oczy.

      – Bierz się do roboty – burczę.

      – Dzwonię po ludziach – mówi i na dowód pokazuje trzymaną w ręku komórkę. Jednym susem zrywa się z krzesła i odstawia je na miejsce. – Na razie nic ciekawego. Mam wolną chwilę przed spotkaniem w sprawie poniedziałkowego wydania. Byle tylko Terry nie przełożył go na wcześniej.

      Jak za sprawą czarów szef działu wiadomości wyłania się z Akwarium – przeszklonego boksu służącego mu za gabinet.

      – Podłożył nam pluskwy na biurkach czy co? – mruczy Joe, a ja przytakuję.

      – O czym tam szepczecie? – krzyczy Terry z drugiego końca redakcji. – Mam nadzieję, że o jakimś artykule. Masz fatalne statystyki, Jackson.

      Jako najmłodszy dziennikarz redakcyjny Joe Jackson jest łatwym celem tak zwanych docinków, chociaż szczerze mówiąc, to raczej mobbing. Nasze początki z Joem nie należały do najlepszych: przydzielono mi go jako stażystę, żeby zdobył doświadczenie (powiedziałam Terry’emu, że nie mam czasu niańczyć bachorów, ale on się uparł). Z czasem się do niego przekonałam. Wiem, że inni reporterzy nazywają go moim „redakcyjnym synalkiem” albo „chłopcem na posyłki szefowej”, ale staram się ich ignorować. Mam nadzieję, że on też. Ciągle mu powtarzam, że w końcu im się znudzi i znajdą sobie inną rozrywkę.

      – Masz, przekaż to Terry’emu – mówię i podsuwam mu wycinek z gazety. – Z daleka widać, że można ten temat pociągnąć dalej.

      – Dzięki. Znów mam u ciebie dług.

      – Dopisz do rachunku. A teraz dowiedz się czegoś o tej sprawie, żebyś sprawiał wrażenie zorientowanego w temacie.

      Zerkam ukradkiem na Terry’ego. Wszystko słyszał. On zawsze wszystko słyszy. Robi minę, jakby chciał powiedzieć: „Zawsze się dajesz urobić”. W odpowiedzi wzruszam ramionami i sięgam po telefon, żeby nie musieć z nim rozmawiać.

      Przewijam kontakty w poszukiwaniu potencjalnej ofiary i zatrzymuję się przy komisarzu Bobie Sparkesie. Widzę jego nazwisko praktycznie codziennie – zapisałam go sobie pod imieniem, żeby zawsze był blisko początku listy. Dzisiaj jednak nie zjeżdżam niżej. Wybieram jego numer. Tego ranka potrzebuję usłyszeć znajomy głos. Może zresztą mieć dla mnie jakiś cynk.

      Przez lata wypracowaliśmy z Bobem – on może powiedziałby, że wymęczyliśmy – pewien rodzaj bliskości wymuszonej wspólną pracą przy trudnych sprawach. To niezaprzeczalny fakt, że detektywi i reporterzy spotykają się pod tymi samymi drzwiami, do których pukają w poszukiwaniu odpowiedzi, albo wpadają na siebie w tych samych pubach, na salach sądowych i w stołówkach.

      Niektórzy policjanci traktują dziennikarzy jak dopust boży, każdą informację trzeba im wydzierać z gardła, ale Sparkes to porządny gliniarz. Wie, czego nam potrzeba, żeby stworzyć reportaż, i zwykle chętnie pomaga. Nie bawi się w żadne gierki.

      „Współpraca wszystkim nam wyjdzie na dobre – powiedział kiedyś. – Policja zyskuje trochę rozgłosu dla sprawy, co przydaje się w śledztwie, no i trochę uznania dla swojej pracy, a wy macie swój tekst”.

      On zaś niewątpliwie zasługuje na uznanie. Przy każdej sprawie wypruwa sobie żyły, daje z siebie wszystko.

      Widziałam go w akcji. Kiedy prowadził sprawę Belli Elliott, szukał zaginionej dziewczynki od świtu do nocy, nie myślał o niczym innym. Mówił, że śniła mu się w nocy. Nawet w przypadku spraw, których nie prowadził, był moim łącznikiem. Kiedy próbowałam ustalić tożsamość zwłok noworodka znalezionego na placu budowy w Londynie, zawsze mogłam liczyć na to, że odbierze telefon. Wcale nie musiał tego robić, ale zawsze służył mi radą starszego i bardziej doświadczonego, kiedy za bardzo się w coś angażowałam. Kiedy traktowałam sprawę zbyt osobiście i nie zauważałam czegoś, co miałam pod nosem.

      Nie porównałabym nas do Holmesa i Watsona, ale całkiem dobrze się dogadujemy.

      To oczywiście oznacza, że wie o mnie zdecydowanie zbyt dużo. Zdaję sobie sprawę, że bywam zbyt wylewna, dzielę się z nim prywatnymi opiniami i zwierzam z problemów rodzinnych, ale ufam mu.

      Nagle dzwoni telefon.

      – Kate! – rzuca szorstko, aż się płoszę.

      – O matko, Bob, dostąpiłeś łaski jasnowidzenia? Właśnie miałam do ciebie dzwonić.

      – Ha! Pewnie myśleliśmy o sobie w tej samej chwili.

      Czuję, że oblewam się rumieńcem. „Na litość boską, dziewczyno, uspokój się!”

      – Myślałeś o mnie? Pozytywnie czy psioczyłeś?

      – Pozytywnie, Kate – odpowiada bez emocji. Nie bawi się we flirty. Nigdy nie był psem na baby.

      Staram się powstrzymać uśmiech – usłyszy go w moim głosie.

      – No dobra, to czemu o mnie myślałeś?

      – Mam tutaj sprawę, z którą chyba mogłabyś nam pomóc. Rodziny dwóch nastolatek zgłosiły ich zaginięcie, dziewczyny pojechały na wakacje do Tajlandii. Nie odzywają się od tygodnia, więc jeszcze wcześnie, ale nie zadzwoniły, żeby się dowiedzieć o wyniki egzaminów, tak że rodzice się niepokoją. Moja sierżantka uważa, że znajdą się całe, zdrowe i skacowane, ale może artykułem uda się je wcześniej wyciągnąć z jakiejś speluny. Słowem, pomyślałem o tobie. I o Jake’u.

      Bob Sparkes wiedział o Jake’u. O tym, że rzucił studia, co doprowadziło do ostrej wymiany zdań – opowiedziałam mu o wszystkim po rozwiązaniu sprawy dziecka z budowy, umówiliśmy się na drinka, żeby się odprężyć. On też ma dorosłe dzieci. Wie, jak okropnie czasem być rodzicem, i potrafi uważnie słuchać. Zawsze świetnie słucha. Jest w tym wyszkolony. Ale sam nie powiedział mi o chorobie Eileen. Dowiedziałam się od innego gliniarza. Byłam w szoku, chociaż bardziej zaskoczył mnie fakt, że nic mi nie powiedział, niż sam nawrót raka, szczerze mówiąc. Kilka razy próbowałam go sprowokować, żeby mi powiedział, wspominałam o Stevie, który pracuje na onkologii. Ale Sparkes nie złapał przynęty.

      – Jasne. Ile mają lat? Macie jakieś zdjęcia? Skąd są te dziewczyny? Mogę porozmawiać z rodzicami?

      – Boziu,


Скачать книгу